Kulturalna recesja

Gdyby wszystko było jak dawniej, dziś, w niedzielę, wracałbym do domu, przyleciawszy z odległego filmowego festiwalu. Ostatnią sobotę października lub – zależy jak to wypadało w kalendarzu – pierwszą listopada, przez ostatnie 17 lat spędzałem poza krajem na finale Semana Internacionale de Cine de Valladolid, w stolicy hiszpańskiej prowincji Castilla y Leon. Niestety, cudowną zabawkę, po tak długim i intensywnym związku, w sposób okrutny mi w tym roku zabrano. Okrutnica, która tę wielką krzywdę mi poczyniła, nazywa się Recesja. Mogę się pocieszać, że i tak miałem ogromne szczęście, bo z powodów rodzinnych musiałem kiedyś podjąć decyzję o zaprzestaniu zajmowania się krytyką filmową. Nie robię tego czynnie od 14 z tych kilkunastu wyjazdowych lat do Hiszpanii i tylko przy okazji pobytów w Valladolid czyniłem odstępstwo od zasady, ale smutek i żal za relaksującą, przedłużającą wakacje do jesieni zabawką pozostał.
Semana Internacional de Cine, zdrobniale Seminci, to impreza z ambicjami. Dla wielkich gwiazd w Hiszpanii zarezerwowany jest festiwal w San Sebastian. Fernando Lara, wieloletni dyrektor artystyczny valladolidzkiego Tygodnia Kina, unikał ich jak ognia, chociaż bywało, że przyjeżdżały tak znane aktorki jak Mira Sorvino czy Liv Ullmann. To festiwal o większych ambicjach, daleki od targowisk próżności konkurencji. Ostatnia może – przy całym szacunku dla przemian Cannes, Wenecji, Berlina – europejska ostoja filmu artystycznego. Przy tym – tak można było odczuć intencje organizatorów, także po tym jak Lara został „kopnięty” na wyższe stanowisko w stolicy i zmieniła się organizacyjna ekipa – najlepiej, jeśli były one o wyraźnym, społecznym profilu, najlepiej produkcji egzotycznych wciąż dla nas kinematografii, no i najlepiej z domieszką aktualnej polityki. Dziewięciodniowy festiwal w Valladolid, to kolos. Przykładowo w roku 2004 zaprezentowano 332 projekcji 225 filmów (140 długo- i 85 krótkometrażowych) w Sekcji Oficjalnej i stałych cyklach: Punkt Widzenia, Czas Historii, Docs in Europe, prezentacji twórczości wybranego reżysera zagranicznego oraz – odrębnie – jakiejś wybitnej osobowości kinematograffi hiszpańskiej (scenarzysty, aktora, producenta), Kraju Zaproszonego ((o ile pamiętem, w 2001 Pais Invitado była Polska), etiud szkół filmowych, wreszcie kina hiszpańskiego z roku pomiędzyfestiwalowego.
Mało kto w naszym kraju wie, ale w Valladolid główną premię, Espiega de Oro – Złoty Kłos, zdobywały ”Żywot Mateusza” Witolda Leszczyńskiego w latach 60. XX w. i ”Ziemia obiecana” Andrzeja Wajdy w latach 70. tegoż minionego stulecia. Za „moich” czasów nastąpiła posucha, i przez pierwsze jedenaście imprez z rzędu tylko raz polska fabuła została zakwalifikowana do konkursu i zaraz z kretesem w nim przepadła, bo była to ”Panna Nikt” już zupełnie innego Wajdy. Do tego dochodziły niekiedy krótkometrażówki lub filmy zaproszone do pobocznej sekcji Tiempo de Historia, jak ”Człowiek wózków” Mariusza Malca. Dopiero pod koniec tej mojej, przerwanej teraz nagle, wieloletniej kastylijskiej przygody miałem jako Polak prawdziwą satysfakcję. W 2007 na 52. Semana Internacionale de Cine ogromny sukces odniósł wyreżyserowany przez Joannę Kos-Krauze i Krzysztofa Krauze filmu „Plac Zbawiciela”. Otrzymał drugi co do ważności laur festiwalu, Espiega de Plata – Srebrny Kłos, a dodatkowo grającej główną bohaterkę Jowicie Budnik przypadła nagroda za najlepszą rolę żeńską. Cieszyliśmy się z Joasią oboje bardzo, jedyni Polacy na ogłoszeniu werdyktu, bo Krzysio wyjechał dzień wcześniej na jakiś inny festiwal w Niemczech, pozostawiwszy żonę jako reprezentację twórców dzieła. Przedsmak tego co czułem, miałem rok wcześniej, gdy poznałem Krauzów i byłem świadkiem jak nagrodę za najlepszą kreację kobiecą dostała – już niestety świętej pamięci – Krystyna Feldman, wcielajaca się genialnie w malarza prymitywistę w obrazie „Mój Nikifor”.
Jednak nie tylko wspomnienie tych pięknych chwil decydowało, że poczułem się kompletnie zdołowany, kiedy 21 września otrzymałem mailowo od uroczej szefowej Sekcji Prasowej ostateczny wyrok. Pisała:
Dear Andrzej,

Dear Andrzej,
This year we_ had some cutbacks in our budget so we have reduced the number of invitations.
I’m terribly sorry but we can_cover the hotel expenses for your visit this year.
Best regards,
Luisa Carbajosa
Czułem się tak (i wciąż czuję), bo festiwal w Valladolid był absolutnym ewenementem pośród tego typu imprez nie tylko w Europie, ale może i na całym świecie. To, co otrzymywał zaproszony gość nie da się porównać z niczym co oferują inni, na czele z wymienionymi już wyżej festiwalami najwyższej kategorii. Wystarczy powiedzieć, że jak byłem jurorem FIPRESCI na słynnym Berlinale na początku lat 90., zafundowano mi skromny pokoik w hostelu, żywić
musiałem się na własny koszt i razem z innymi członkami tego sądu krytyków filmowych musieliśmy przeprowadzić całą batalię z organizatorami, żeby nie wysłali nas do domu po pierwszej połowie festiwalu (jak wyobrażali sobie werdykt po takiej decyzji, do dziś nie potrafię pojąć). A w mieście położonym od stołecznego Madrytu w takiej samej odległości co Lublin od Warszawy, podobnym pod wieloma względami do naszego miasta (400 tys. mieszkańców, dwukrotna metropolia swego kraju, fabryka samochodów), byłem traktowany iście po królewsku. Przede wszystkim, tak jak moi zagraniczni koledzy, otrzymywałem do własnej dyspozycji dwuosobowy pokój w czterogwiazdkowym hotelu, ze śniadaniami z szwedzkim stołem, tak obficie zaopatrzonym, że przy pewnych staraniach dałoby się na tym jadle przeżyć cały dzień. Nie było takiej konieczność, bowiem wraz z przyjazdem stawałem się dysponentem biletów,
rodzaju voucherów, równoważników wydrukowanych na nich nominałów, którymi można było regulować rachunki w ponad 40 barach, kawiarniach, pizzeriach i restauracjach (to ciekawa, nieznana u nas forma sponsoringu, gdy knajpiarze wspierają w ten sposób imprezę). Dziennie otrzymywało się równowartość 30 euro (wcześniej były to pesety), ale w mojej ulubionej, typowo hiszpańskiej knajpce Colombo mogłem zjeść dwa dania z menu de la dia, plus karafka wina, za 10 euro! A bilety miały dodatkowy walor. Nie datowano ich i te, których nie wykorzystałem dziś, mogłem przejeść następnego dnia czy kolekcjonować je do końca. Z koleżanką z Rumunii w ten sposób potrafiliśmy pójść w ostatni dzień Seminci do najdroższej restauracji w mieście (działającej w klasztorze San Lorenzo) i wtroić ze smakiem obiad za 170 euro!!! Do tego dochodziły jeszcze bankiety, dwa najważniejsze – inauguracyjny i zamknięcia – organizowane w ostatnich latach na patio i oszklonych podcieniach klasztoru Herreriano, obecnie siedziby Muzeum Sztuki Współczesnej oraz mniejszy w Ayuntamento, czyli w ratuszu na Plaza Mayor, a także często inne dodatkowe. Nie dość tego, gość po zgłoszeniu się do festiwalowej recepcji, otrzymywał co najmniej trzy torby prezentów. Jedna mieściła programy i opasły katalog z opisem wszystkich pokazywanych filmów oraz różne gadżety, w tym zazwyczaj koszulkę danej edycji Semany. W drugiej znajdował butelkę białego wina ze słynnego pobliskiego regionu nad ribera Duarte, zdobną w okolicznościową etykietę. Wreszcie w trzeciej, najcięższej torbie, odkrywał wydawnictwa przygotowane na tę odsłonę festiwalu, przeważnie cztery ogromne księgi, m.in. towarzyszącą wspomnianemu wyżej cyklowi, poświęconemu twórczości jakiejś wybitnej osobowości hiszpańskiej kinematograffi a także ogromny katalog o filmach wyprodukowanych w Hiszpanii w roku poprzedzającym festiwal (mój stały prezent dla Piotra Kotowskiego, rektora LAF W Zwierzyńcu). Na koniec dodam, że o ile w drodze na Seminci sam jeździłem z Madrytu pociągiem czy autobusem, to z góry wiedziałem, że mam zagwarantowaną podróż powrotną na madryckie lotnisko Barajas autousem podstawianym przez festiwal w niedzielny poranek dla zagranicznych gości. Jak widzicie, to była Ameryka! Pławienie się w luksusie i przyjemnościach, coś lepszego niż wakacje w standardowym, nadmorskim hotelu, z 4-5 – jeśli tylko chciałem – wyjściami do kina każdego dnia i jeszcze z jednodniową wycieczką na okoliczną prowincję, z obowiązkowym odwiedzaniem bodegas, czyli winnych piwnic i obiadem dla zagranicznych gości w miejscach absolutnie niezwykłych.
I nagle wkroczyła Pani Recesją. Światowy kryzys gospodarczy dopadł festiwal – moją cudowną zabawkę – z całą bezwzględności. Wieści jakie docierają do mnie od moich, próbujących mnie pocieszać, hiszpańskich przyjaciół, są zatrważające. Jeśli nie znajdzie się jakiś mądry ratownik, Semana Internacional de Cine po swej 54. edycji nigdy już nie wróci do formy w jakiej festiwal zapamiętałem i nawet nie wiem czy chciałbym go widzieć w tej, jaką prezezentował w tym roku. Najpierw Miriam, architekt z Valladolid, sam urok i wdzięk, która bezskutecznie próbowała pertraktować z Luisą w sprawie ratowania zaproszenia dla mnie, donosiła, że – o czym jej powiedziała szefowa dziennikarzy – na festiwal w ramach budżetowych cięć zaproszono jedynie jurorów FIPRESCI i „troszeczkę” międzynarodowej prasy. Carbajosa powiedziała też Miriam, że cięcia są tak radykalne, że prawie nikt nie dostał zaproszenia na cały festiwal, tylko na dwa, trzy dni i że wydawnictwa festiwalowe nie są darmowym prezentem, tylko  można je kupić z 50% ulgą, ale jednak kupić. Jeszcze smutniejsze były informacje przysłane już w trakcie tegorocznego festiwalu rzez Julię, ongiś pracującą w Madrycie w hiszpańskim oddziale Paramount Picture. Julia, osoba wielkiej dobroci i ciepła, na emeryturze już od pięciu lat, była przez ten czas zapraszana – wraz z mężem Carlosem – niejako z rozpędu i stała się nieformalną przywódczynią naszej międzynarodowej grupy. Teraz nie została zaproszona i wybrali się z mężem do Valladolid na jeden dzień pociągiem. Dowiedziała się wtedy, że o ile co roku na Seminci lista zaproszonych gości – twórców prezentowanych filmów, aktorów, krytyków, uczestników imprez towarzyszących – obejmowała ok. 1000 osób, a w tym zredukowana została do… 300. Jednym z przykładów oszczędności, było zrezygnowanie z cocktaili we wzmiankowanym powyżej klasztorze, przemienionym na muzeum sztuki, na rzecz raczej kameralnie się prezentujących lustrzanych, balowych sal w Teatro Calderon, głównym festiwalowym kinie. Madryccy przyjaciele przespacerowali się też po mieście, zawsze tętniącym festiwalem (wylałem przez lata na ten temat hektolitry atramentu, bo Hiszpanom zawsze można było zazdrościć organizacji imprezy). Atmosferę tegoroczną delikatnie nazwali ubogą. Brakowało informacyjnych banerów w mieście, zabrakło punktów informacyjnych o festiwalu (m.in. z jego książkami na głównym – jak nazwa wskazuje – Plaza Mayor). Tradycyjne centrum festiwalowe – hotel Olid Melia – okazało się rozpaczliwie ciche. I b. dotkliwe: bilety żywieniowe w restauracjach były już ważne wyłącznie przez jeden dzień, potem można je było z hukiem wyrzucić, a o zbieraniu ich mowy nie było. Jednako, najboleśniejsze okazało się to, co zobaczyłem na przysłanym przez Julię zdjęciu. Przez lata spotkań stworzyliśmy taką miłą, łączącą serca świecką tradycję, że któregoś festiwalowego dnia zamawialiśmy w uwielbianym przez nas wszystkich Colombo, uwielbianą przeze mnie paelle, owo klasyczne iberyjskie danie na rozpłomienionym szafranem ryżu, w wersji mixta, zarówno z mariscos – żyjątkami morskimi, jak i z mięsiwami, szczególnie drobiem. Na drugi dzień po zamówieniu, na spotkanie nad całymi – już nie patelniami, a rynnami – pachnącego oceanem dania spotkali się w składzie nawet ponad 20-osobowym – Hiszpanie, dwie Rumunki, ongiś Niemka, także Czeszka, Serb i ja, Polaczek. Na fotce utrwalonej kilka dni temu zobaczyłem w Colombo nad paellą osób… sześć. Ogarnął mnie dojmujący smutek. Chyba lepiej się stało, że nie byłem na tej stypie.
***
Proszę mi teraz – przynajmniej teraz!!! – nie mówić, że nasze festiwale, akurat teatralne, a nie filmowe – Sąsiedzi czy Konfrontacje Teatralne – dopadł kryzys. Doprawdy, Pani Recesja potraktowała – w swej dławiącej i kastrującej wszystko ekspansji – kraj nasz, i moje miasteczko Lublin, względnie litościwie.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: