Kurier przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Zupełnie już nie mamy siły ani do tej szalonej zimy ani do Naszych Drogich Drogowców, którzy nie robią nic i tylko ręce zacierają, że śnieżyce, gołoledzie i wszystkie te normalne atrybuty tej pory roku ich omijają. Zapewne z niekłamana satysfakcją czy wręcz schadenfreude oglądają zmagania organizatorów igrzysk w Nagano z pogodą, co najwyżej nie pojmując, że tamtym jednak od czasu do czasu udaje się przeprowadzić zawody w konkurencjach nie kryjących się pod dachem. Przemknie może niekiedy przez głowy Naszych Drogich D. myśl, że człowiek, a raczej Japończyk potrafi, może pobiorą nawet jakąś naukę z obaserwacji krzątaniny małych robotnych ludzików, ale głównie napawać będą się radością, że to nie ich zimowe nieszczęście dopadło. A tak się przy tym Nasi D.D. zapatrzą w te nieliczne slalomy, które się wbrew zdrowemu rozsądkowi na igrzyskach odbywają, że kompletnie nie potrafią zauważyć slalomów uprawianych przez nas na ulicach naszego ukochanego miasta. Jeździmy więc coraz częściej wężykiem pomiędzy przełomami i dziurami w jezdni, owymi jedynymi skutkami (a więc śladami) obecności zimy pod naszą szerokością geograficzną. Rzucamy zatem hasło: Mniej igrzysk, więcej asfaltu do dziur! A po chleb należy ustawić się w kolejce. Zasług.

* Szutkujemy tu sobie nieraz z naszego miasta a pod pewnymi względami posiada ono swoje prowincjonalne uroki. Na przykład nie dotknęła nas jeszcze do końca ogółnoświatowa gangrena w postaci sieci fast-foodów firmowanych przez wielkie amerykańskie koncerny żywieniowe. Póki co, Lublin zatrzymał się na liczbie dwóch a sieć posiada jeszcze tak wielkie dziury, że można się z niej piskorzem wydostać i niech nam Bóg da zdrowie żeby tak pozostało. Do Makro jeździmy rzadko (żeby nie kusić dziada i nie dać się wyprać z forsy czyli cash’u), więc i nie musimy z dziećmi do firmy kuszącej napisem Drive skręcać. Z powyższych względów programowo nie spacerujemu w okolicach rogu Racławickich i Lipowej i nawet jak jedziemy z naszej pozbawionej zieleni sypialni na peryferiach ponapawać sie nią (zielenią, nie sypialnią) w Ogrodzie Saskim to dla zmyłki wysiadamy przystanek dalej coby milusińskim pokusy pod oczy nie podstawiać. O tym co sądzimy o potrawach podawanych w przedstawicielstwach światowych gigantów nie napiszemy żeby – nawet przy konsekwentnym, jak widać, unikaniu nazw – redakcji i siebie na procesy sądowe nie narażać.

* Swoją drogą, tak w swym zaślepieniu kochamy to co spadnie do nas ze stołu Wuja Sama a co przecież działa jedynie dzieki niebotycznej reklamie, że wpuszczając amerykańskie bary szybkiej obsługi na nasz rynek, nie potrafimy wymóc na nich chociaż fragmentarycznego dostosowania ich oferty do naszej lokalnej specyfiki. Zachodnioeuropejscy kontrahenci Amerykanów są pod tym względem bardziej cwani. We francuskich barach firmy, która w nazwie posiada wiele z kaczora od Disneya (plus irlandzki przedrostek) można dostać tak ukochane przez Francuzów sosy. W Hiszpanii oprócz tradycyjnej coli czy kawy da się wypić gazpacho czyli iberyjską odmianę chłodnika. Najdalej poszli Niemcy. Otóż oni powiedzieli mocodawcom koncernu z USA, że wejdą na tamtejszy rynek wówczas tylko jeśli zgodzą się złamać zasadę obowiązującą we wszystkich innych jadłodajniach tego kolosa na świecie, to znaczy, że pozwolą serwować piwo. I Niemcy popiają hamburgary piwem i śmieją się z tych wszystkich krajów, które tego sobie u Amerykanów nie potrafiły załatwić. Nie mówimy, że u nas zaraz powinno pojawić się w jadłospisie wino marki wino czy seta i galareta, ale czy komuś by korona z głowy spadła jeśli ofertę żywieniową ubarwiłby bigos lub inne tak typowo polskie potrawy jak pierogi ruskie czy barszcz ukraiński? Co pod rozwagę dajemy tym wszystkim, ktorzy będą odpierać ekspansję fast-foodowej gangreny i decydować czy ulec jej wątpliwym urokom w mieście nad Bystrzycą.

* Nie jesteśmy oczywiście skrajnymi naiwniakami i wiemy, że kolosy zza oceanu w końcu zawładną naszym rynkiem. Przepełnia nas jednak bezgraniczny smutek z tego to powodu, że coraz rzadziej poruszając sie po Europie możemy sycić sie lokalnymi specjałami. Że u sąsiadów ze Wschodu znika kwas chlebowy, na Bałkanach musimy sie sporo naszukać wspaniałych kotlecików czy szaszłyków z rożna, w Pradze jeść hot-dogi miast knedlików a w Hiszpanii kelner szybciej zaproponuje nam pepsi niż vino tinto. Tak jest wszędzie. Ktoś ostatnio zagadnął nas, jak podobało się nam w Skopie. Żeby udzielić możliwie zwięzłej odpowiedzi odrzekliśmy, że ze stolicy Macedonii wywieźliśmy pod powiekami taki oto obrazek: na zdewastowanym płocie, w otoczeniu śmieci rozpiera się ogromna reklama „majonezu babuni” firmy H. Babcia naszych dzieci już jest nieruchawa i zagranicę nie jeździ. I dobrze, bo jakby się dowiedziała, że ukręca taki sam majonez jek babcie z Macedonii, Belgii, Togo i Dolnej Gwadelupy, by zwątpiła i pyszny specjał przestała nam dostarczać.

* Ceńmy zatem sobie naszą jeszcze zachowaną prowincjonalność i lokalny patriotyzm, nawet jeśli daje mu się wyraz takim napisem na murze (nie chwalimy), jak ten dostrzeżony z okien pociągu: URODZILIŚMY SIĘ PO TO ŻEBY KOCHAĆ ŚLĄSK.

Polecam się

Starszy Wajchowy

Kategorie: /

Tagi:

Rok: