Kurier przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Nie musimy się zbytnio wysilać w ściganiu przewinień Naszych Drogich Drogowców, bo znalazły się w ten trudny czas zimowo-wiosennego przełomu całe zastępy psów gończych, które łydki im podgryzają. Napisanie dziś, że jezdnie ulic – powiedzmy – Wrotkowskiej, Nadbystrzyckiej, Zakopiańskiej czy Niepodległości składają się z samych dziur, byłoby krzywdą dla ulic pozostałych, które, jak to błyskotliwie ujął nasz ulubiny reporter od radiowych służb trafikowych, posiadają ich „nawet więcej niż najbardziej dziurawy ser szwajcarski”. Przegryzając emmentalera, poczekamy więc sobie spokojnie na czasy, gdy Nasi Drodzy D. przestaną być podstawową pożywką dla mediów czyli ulubionym chłopcem do bicia. Wtedy powrócimy na nasze z góry upatrzone pozycje. Przecież nie może być tak, żeby zaszła obawa, iż nas Nasi D.D. nas zawiodą. Zawsze i wszędzie dostarczą jakichś tematów.

* Ale jedną sprawę załatwimy jeszcze dzisiaj. Z satysfakcją obserwowaliśmy już w miniony piątek, a więc wtedy, gdy wszędzie jeszcze leżały zwały śniegu, jak pomarańczowe służby N.D.Drogowców łatały masą bitumiczną wyrwy w ul.Kasztanowej. Niestety materiału w asfalciarce musiało im zabraknąć, bo z częścią dziur zrobili to, co zwykli w takich przypadkach czynić. Mianowicie, zasypali je jedynie grysem. Jest to patent dosyć stary, powtarzany przez N. Drogich D. w różnych okolicach, ale dosyć groźny w skutkach. Samochody nie muszą być zbytnio rozpędzone, żeby grys kołami wyrzucać na boki. Kamienie walą na oślep w przechodniów, bombardują podwozia aut, niszczą opony, bo ostry grys potrafi się wręcz w nie wbić, słowem zaczyna wiać grozą. A dziury? A dziury i tak zostają szybko odsłonięte na nowo, bo kamienna podsypka jest wszędzie, tylko nie w czeluściach rozpadlin. Lepiej oszczędzić sobie takiej prowizorki, która jedynie może szkodzić. Tym bardziej, że jak każde dziecko w tym kraju dobrze wie, nic nie ma tu trwalszego od prowizorki właśnie.

* Grysowa technologia Naszych Drogich D. przypomniała nam coś ze zgoła innej, bo kulinarnej dziedziny. Nie kryjemy swych kuchennych zainteresowań, niektórzy twierdzą nawet, że potrafimy niekiedy zaspokoić i wytrawne gusta swą potrawową ofertą. Dlatego też z nastaniem nowego roku nie kupiliśmy sobie zwykłego kalendarza ze zrywanymi kartkami, takiego w którym i rady dla rolników i sylwetki wielkich tego świata i nauki tajemne lub medyczne i mydło i powidło. Postawiliśmy na monotematyczność i kupiliśmy sobie kalendarz kulinarny, wierząc, że w trudnej sztuce gotowania i pieczenia jeszcze się dzięki niemu podciągniemy. Ostatnio policzyliśmy, że z zerwanych od początku roku kartek zachowaliśmy zaledwie dwie. Tylko dwa z proponowanych codziennie na odwrocie przepisów uznaliśmy za godne jakiegokolwiek kucharskiego zainteresowania. Jak wielkim bublem wydawniczym jest kalendarz (w stopce: Agencja Wydawnicza TECHNOPOL), a dokładnie, jak wielkim bublem są pomieszczone w nim przepisy, niech zaświadczy tylko jeden. Otórz autorzy, Hanna i Krystian Rosół, radzą nam, żeby do potrawy p.t. „naleśniki nadziewane” przygotować nadzienie złożone m.in. z żółtego sera pokrojonego w… kostkę (nie „w kosteczkę” czy „w drobną kostkę”, ale tak, jak stoi). Następnie naleśniki należy tym nadzieniem… posmarować. Otóż smarowanie kostką, dziwnie przypomina nam grys na gładkiej (tam gdzie jest gładka) powierzchni jezdni. I tak to Nasi Drodzy D. potrafią się człowiekowi wymieszać z twórcami porad kulinarnych. Wiemy, że to paskudny zwyczaj naigrywać się z czyjegoś nazwiaska, ale w przypadku autorów inkryminowanego kalendarza, nie możemy się oprzeć pokusie, by im nie poradzić, żeby w kuchni pozostali przy tym, co jest adekwatne do tego, jak się nazywają. Rosół trudno schrzanić, choć pewnym talentom i to się udaje. Notabene, na stosowny przepis w zanabytym kalendarzu ściennym jeszcześmy nie trafili.

* Buble zresztą można spotkać wszędzie. Ostatnio, za sprawą wystawy prac znanego artysty lubelskiego i promocji albumu mu poświęconego, wizytowaliśmy sale Trybunału Koronnego, który, jak powszechnie wiadomo, na codzień pełni funkcje pałacu ślubów. Z tej to okazji, kusząc młode pary, reklamuje się w holu zacna, też lubelska firma fotograficzna (plus pokrewne, od obsługi tego ważnego wydarzenia życiowego). Reklama ujęta jest w formę fotosu jakichś szczęśliwych małżonków i on to – fotos – swa urodą rzucił nas najpierw na ścianę a potem powalił plecami na ziemię. To myśmy naiwnie sądzili, że od czasów „Monidła” Jana Himilsbacha już ta poetyka galopującego kiczu raz na zawsze zmarła. Nic z tego. Nie dosyć, że tkwi na ścianie zabytkowej budowli, w której odbywają się koncerty z udziałem światowych sław i wystawy tak piękne, jak ta Mariana Makarskiego, którą akurat byliśmy nawiedzali, to się okazuje, że widocznie takie musi być społeczne zamówienie, skoro autor podwójnego ślubnego portretu ze ściany Trybunału uznał, że tym szkaradzieństwem najlepiej się zaprezentuje i klientów sobie napędzi. I po co nam wszystkie galerie i szkoły artystyczne? Naród i tak ma swój gust. Zamierająca już na szczęście kariera discopoplo, też o tym dobitnie świadczy.

* Na koniec więc coś ze szkoły, fakt, że nie artystycznej. Napis nie tyle z muru, a z ławki (też nie pochwalamy) w klasie jednego z bardziej szacownych liceów: SPRZEDAM BIBLIĘ Z AUTOGRAFEM!

Polecam się

Starszy Wajchowy

Kategorie: /

Tagi:

Rok: