Kurier przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Od aury otrzymaliśmy wszyscy w tym tygodniu dosyć okrutną lekcję pokory. My także, niczym pewna redaktorka radiowa, chcieliśmy krzyczeć, że taka pogoda, jaka zdarzyła się od poniedziałku do środy, powinna być ustawowo zabroniona a panowie z Sejmu (swawolna redaktorka z Zetki użyła formy „kolesie”) powinni zaprzestać obijania się po parlamentarnych kątach i w trybie nagłym (lubimy ten namaszczony, urzędowy slang!) przystąpić do prac legislacyjnych owką ustawę przygotowujących. Kiedyś w przyszłości taki Sejm nazywałoby się Sejmem Pogodowym i zdobyłby sobie poczesne miejsce w naszej historii obok, powiedzmy, Sejmu Czteroletniego.

* Wprawdzie się mówi, że nie czas żałować róż gdy płoną lasy, ale przecież nie na wszystkich spadały łamiace się drzewa w lesie w Konopnicy, za to prawie każdy widział jak pod zwałami mokrego śniegu niknie żółć forsycji kwitnących pod naszym oknem lub, co gorsza, uginają się pod nim okwiecone gałęzie drzew owocowych w ogródkach i podmiejskich sadach. Nie znamy się na tym, czy takie przeziębienie (przemrożenia chyba nie było?) oznacza zaraz jakąś klęskę, ale kiedy wczoraj śnieg stajał na gałęziach, widać było, że kwiatom, z których mają się rodzić owoce dobrze to on się nie przysłużył. Jest jeszcze jedna sprawa. Gdybyśmy byli pszczółkami nawet najbardziej pracowitymi, to w taka pogodę wcale byśmy się z ula nie wychylali i jakimś tam zapylaniem się nie zajmowali. A co to, nie wystarczy sobie pobzykać w miejscu, o którym mądrość ludu każe mówić, iż jest w nim przytulnie jak w ulu?

* A może – jak w uchu? Na jedno wychodzi!

* Z przytulności siedlisk służbowych, co nas znowu wzruszyło do łez, zrezygnowali Nasi Drodzy Drogowcy. Nie dość tego, okazało się, że nie posłuchali naszych wrogich podszeptów i wcale jeszcze nie przezbroili sprzętu zimowego na pełną gębą wiosenny. Przekonaliśmy się o tym w sposób szokowy osobiście w sobotni wieczór (godzina circa 21.30) w okolicach kościoła na Starych Bronowicach (róg Wolskiej i Fabrycznej) przez naród zwanego AVE z racji najstarszego w tym mieście świętego neonu. W zatoczce oto stały trzy płógi śnieżne, całe zwarte i gotowe do odparcia nocnego ataku zimy. W sumie nie wiemy, czy Nasi Drodzy D. pod sprzętem musieli popdpalać, bo temperatura nie spadła poniżej zera, mokra śnieżyca nie zmieniła się w mroźną zamieć i wszystko i bez soli i piasku zaraz topniało. Niemniej nadwrażliwość Naszych D.D. świadczy, że czegoś się w ramach ciężkich doświadczeń minionej zimy nauczyli. Szkoda, że nim nadejdzie zima kolejna, ta następująca po najbliższej jesieni, zdążą wszelkie nauki zapomnieć i znowu trzeba będzie sporo poczekać nim je przyswoją.

* A co do jesieni, to jest ona już blisko. Forsycje przekwitają, zaraz potem przekwitną kasztany(-owce) i akacje, lato poudaje, że jest i zaraz…, zaraz jesień! Kraczemy? A pewno, że tak! Cóż to praw natury nie znamy? Poza tym, wszystko z końcem wieku nabiera przyśpieszenia. Ani się N.D.Drogowcy obejrzą (i my też), jak im komputery zwariują w związku ze słynnym, lekceważonym przez rząd tego kraju Syndromem 2000. Rzekłem! Pardon, rzekliśmy!

* Z mniejszych klęsk związanych z nagłym nawrotem zimy, polecamy bardzo dobre miejsce prysznicowe. Wystarczy stanąć sobie pod płotem okalającym remontowną Lubliniankę w oczekiwaniu na zielone światło na przejściu przez jezdnię Krakowskiego Przedmieścia. Płot za plecami gwarantuje, że nie cofniemy się nagle przed fontannami wody tryskającymi spod kół pędzących samochodów a nawierzchnia na przejściu jest akurat tak sprytnie wyżłobiona, że nie mam mowy by woda się ciągle tam nie zbierała i nie stanowiła stałego zasilania dla fontannowych wodotrysków (czytaj: kałuż). Zabawa jest pyszna, bo w zasadzie dla pieszych nie ma stamtąd ucieczki. Wszyscy demokratycznie, bez względu na stan i pochodzenie zaznają orzeźwienia brudną, lepką breją.

* Po takim prysznicu można zachlapane oczy przetrzeć nieco chusteczką i rozejrzeć się dookoła. Wtedy stwierdzimy, że Ameryka znowu nas w czymś wyprzedza, bo firmie McDonald’s niestety jakoś szybciej idzie z budową tego pryszcza, który będzie nas zatruwał namiastką jedzenia zwaną hamburgerem (jak słyszymy termin „kuchnia amerykańska” ogarnia nas śmiech tak pusty, że i pusty wolimy pozostawić nasz żołądek), niż naszym z Budimexu, którzy trudzą się jedynie nad odremontowaniem tego, co w tym miejscu stoi od ponad wieku. Jedyna nadzieja, że odrestaurowanie Lublinianki nastąpi szybciej niż obiecane na czerwiec (brrr!) otwarcie kulinarnego agresora z USA, tkwi w tym, że McDonald’sa zmusi się do odtworzenia jednej z najładniejszych reklam jakie posiadał Lublin, która to reklama widniała na ścianie poczty, a którą budynek amerykańskiego zaborcy zasłonił. Jemu się też w trakcie budowy wyłoniła ślepa ściana szczytowa od strony ul.Kołątaja (chwilowo ziejąca jeszcze dziurami dla wind budowlanych), ale mamy ciężką obawę, że nie ozdobi jej widok Starego Miasta jak na tamtej, zakrytej, tylko będzie zeń uderzała w nas bomba jakiegoś Big Maca opływająca krwią ketchupu i pokazująca nam i naszym tradycjom kulinarnym język w postaci sera żółtego jak karnacja przeciwników Wuja Sama z jedynej przed Jugosławią przegranej wojny Stanów Zjednoczonych. A propos. W Lubliniance po jej, oby jak najszybszym otwarciu, proponujemy dla rownowagi zaistalować kuchnię wietnamską. Jest i smaczna i zdrowa!

* Nasz dzisiejszy napis z muru (bez pochwał), można ewentualnie po tym wszystkim potraktować symbolicznie. Brzmi: CZUJĘ SIĘ ODLOTOWO – ORZEŁ BIAŁY.

Polecam się

Starszy Wajchowy

Kategorie: /

Tagi:

Rok: