Kurier Przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Ledwo wrócilismy na te łamy po hiszpańskiej przerwie a już oderwano nas od cycka, bo w poprzedni czwartek wypadło (i zlikwidowało naszą rubrykę, jako że gazeta się nie ukazała) Ważne Święto rozpoczynające wielki polski weekend. Do granic pasji uwielbiamy te weekendy, bo chociaż nam obowiązków nie ubywa, przybywają kolejne, albowiem trzeba nakarmić dzieciaki pozbawione stołówkowego żywienia w szkole. Dzieci zresztą straszą nas już teraz, co to będzie w maju, gdy weekend osiągnie niebotyczną liczbę pięciu dni (1 Maja wypada w poniedziałek a 3 Maja w środę, więc – trzask, prask – odrobi się ten wstrętny, psujący zabawę wtorek). A my mamy rewolucyjną propozycję przedłużenia tej narodowej laby, bo cóż to za problem odrobić jeszcze dwa dni – czwartek i piątek! Wtedy będzie weekend godny wpisania do księgi rekordów Guinessa – dziewięciodniowy. Może jedynie językoznawcy wpadną z tego powodu w twórczą zadumę zastanawiając się, jak nazwać (po polsku a nie angielsku!) taką hybrydę. Kak zwał, tak zwał – jak mawiają bracia Rosjanie – a ludziska będą mieli wywczas co się zowie, urlop jaki innym narodom ani się snił. I to jest ta polska specyfika!

* Już w miniony rozbuchany weekend zaznaliśmy uroków owej specyfiki. Że urzędy nie były czynne, pal sześć! One już nie jeden raz wykręcały ludziskom ten numer. Gorzej, że oszalała także komunikacja miejska. Okazało się, że MPK skorzystało w piątek z możliwości zastosowania oszczędnościowych rozkładów jazdy obowiązujących autobusy i trolejbusy w soboty. Kociokwik był niezły, bo nawet jeśli jakaś cząstka pasażerów przeczytała anonse prasowe o tym manewrze czy usłyszała nagłe komunikaty radiowe nadawane w tym dniu, to kapitalna większość nic o tym nie wiedziała. Nie sposób było domyślić się tego, bo na zdrowy rozum trudno pojąć, że w piątek może być już sobota, więc ludziska na przystankach klęli na czym świat stoi, psy na przedsiębiorstwie komunikacyjnym wieszali a co odważniejsi, w ramach zemsty, odwdzięczali się mądralom z MPK jazdą na gapę. Nie wiemy przy tym czy kanary także pracowały w sobotnim oszczędnościowym rytmie i trudno nam donieść o skutkach decyzji pasażerów – desperados czyli mściwych gapowiczów. Perfidnie przyznamy się przy tym, że sercem jesteśmy po ich stronie, bo komunikacyjnych dowcipnisiów jakaś kara boska winna spotkać i za szalbiercze pomysły winni oni srogo zapłacić. Problem w tym, że – i to już wkrótce -zapłacimy my wszyscy. Droższymi biletami.

* Wciąż jeszcze, niemal trzy tygodnie po powrocie, czkawką odbijają się nam w głowie pod resztkami fryzury nasze hiszpańskie wojaże. Gdy wejdziemy do własnej klatki schodowej, od razu jawi się w pamięci obraz wyniesiony z podobnego miejsca w architektonicznie całkiem zbliżonej do polskich blokowisk podmadryckiej, satelitarnej miejscowości Leganes. Może nawet jest ona dzielnicą Madrytu, ale szybką, wspomagającą metro kolejką Cercanias jedzie się do niej z centrum mniej więcej tyle, co – fly by PKP – od nas do Nałęczowa. Do stacji Zarzaquemada w Leganesie z dworca Atocha (lubimy te dźwięczne nazwy) przystanków jest sześć czy siedem. Nasi znajomi mieszkają tam w bloku dziewięciopiętrowym czyli wielkością zbliżonym do tego w jakim żyjemy my w Lublinie. U nas wejście do klatki to estetyczny szok, przeżycie uwłaczające poczuciu smaku. Na ziemi stada śmieci, ściany podrapane i upstrzone napisami (z których i o własnym dziecku dowiadujemy się niecnych rzeczy, bo taka jest fantazja swołoczy artykułującej swe sądy sprayem czy gwoździem kaleczącym tynki), resztki domofonu wyrwane ze ściany i wiszące na drutach jak wyrzut sumienia, windy swym wyglądem wołające o pomstę do nieba, słowem – totalna tragedia znana niemal wszystkim mieszkańcom polskich współdomów. U Hiszpanów wręcz odwrotnie: piękne kafelki pod nogami i na ścianach, domofon sprawny i skutecznie działający, winda wypucowana i pachnąca a na klatce eleganckie fotele i stolik dla tych, którzy mają ochotę tam przysiąść na chwilę czy poczekać na nieobecnych gospodarzy. Płakać się chce, gdy się to wszystko porówna, ale żeby dojść do takich zachowań i takiego podejścia do własnego życiowego podwórka jakie reprezentują Hiszpanie, trzeba pracy pokoleń i całkowitej zmiany mentalności. Nam to jeszcze długo nie grozi, spójrzcie na ulice, widać to jak na dłoni. Żal!

* Tak jak nie grozi nam spojrzenie dalsze niż na odległość własnego nosa. W widocznym z naszych okien wąwozie wcisnęła się między bloki spółdzielni Motor ze swoimi łamanymi, czteropiętrowymi domkami krytymi spadzistymi dachami jakaś kolejna spółdzielnia (Spółdzielca?). W czasie naszej hiszpańskiej nieobecności mieszkańcy i gospodarze domów nad wąwozem (między Niepodległości a Daszyńskiego) przeprowadzili generalne sprzątanie i porządkowanie terenu z sianiem trawy na wyzgrzytanych grabiami połaciach włącznie. Ale, co robili przy tym zapobiegliwi sprzątacze? Gruz i odpadki zebrane z okolic swych domów spychali ze skarpy niżej, na pozostały, bezpański bo miejski teren wąwozu. Właściwie nie wiadomo czy miejski, bo może należący już do Motoru (granic nikt tu nie zna, zaraz obok są garaże podległe temu drugiemu gospodarzowi oraz wymiennikownia ciepła pracująca dla bloków tej spółdzielni). Opowiadały nam o tym wszystkim zbulwersowane dzieci, które przy takich obserwacjach skutecznie uczą się spychologii (spychoterapii, mówią inni), tej naszej okrutnej specjalności. Dodamy, że rzeczony drugi gospodarz, RSM Motor, ani myślał dołączyć się do akcji sąsiadów, by spróbować wreszcie, po ponad dziesięciu latach obecności w tej okolicy, doprowadzić wąwóz – wymarzone miejsce rekreacji – do jako takiego wyglądu. Ale coż, znowu przyjdzie zima i śnieg wszystko przykryje. Wstyd będzie oszczędzony. Przynajmniej do przyszłej wiosny.

* Nie mamy w zanadrzu świeżych napisów z murów (których, jak wiadomo nie popieramy), więc na koniec anegdotyczna historyjka trochę z tych okolic a trochę z innych. Otóż opowiadaliśmy ostatnio koleżance ze znakomitego olsztyńskiego kabaretu Czerwony Tulipan, jak to walczymy z gospodarzami supermarketu zadomowionego od niedawna w pobliżu naszej chałupy. Chodzi o wywieszone w oknach sklepu promocyjne plakaty, które krzyczą m.in., że taniej można nabyć tam – cytujemy – WINOGRON. Tłumaczymy pani kasjerce, że nie ma takiego dziwoląga w języku polskim, bo mogą być jedynie winogrona a w liczbie pojedyńczej, o jednym owocku można rzec: grono, ale skutku żadnego te nasze apele nie przynoszą. Wtedy Ewa powiedziała nam, że to wszystko małe piwo. Ona stanęła kiedyś na targu przed jedny ze stoisk i długo nie mogła pojąć, co jej komunikuje tkwiący przy owocach napis, ale gdy pojęła, padła ze śmiechu. Otóż właściciel stoiska pod pięknymi owocami znanymi jako nektarynki napisał: DOKTRYNY!

Polecam się

Starszy Wajchowy

Kategorie: /

Tagi:

Rok: