Kurier Przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Człowiek nie zna ni dnia ni godziny a na wyroki niebieskie nie ma silnych. Gdzież byśmy się spodziewali pisząc poprzedni Przyśpieszony, że w dniu jego opublikowania nastąpi wściekły atak śnieżnego żywiołu, wobec którego wszelkie nasze dywagacje o wiosennych porządkach stawały się żenująco żałosne. Możemy nawet sobie wyobrazić kogoś, kto uwięziony wtedy na kilka godzin w gigantycznym korku sięga w samochodzie z besilności i nudów po gazetę i czyta o sukcesie Naszych Miłych Spółdzielczych Służb Specjalnych Barwy Motorowej w walce z jakąś drobną osiedlową dziurą. Pewno takiego delikwenta najjaśniejszy szlag trafiał, że zajmujemy się jakimiś pierdołami a nie rozszalałym kataklizmem. Ale i przypomnijmy, że w czarny a w zasadzie biały czwartek ubiegłego tygodnia jeszcze o poranku padał tylko deszcz, który z czasem zamienił się w śnieżycę. Jak zatem można było przewidzieć kataklizm w środę, gdy tworzyliśmy tekst Kuriera P. i składliśmy go do redakcji? Cóż, jak się rzekło, niezbadane są boskie wyroki…

* Mało przyjemne przygody samochodowe w dniu meteorologicznej katastrofy stały się tematem rozlicznych rozmów i każdy, jakby to było jakimś wielkim sukcesem, próbował się licytować, iż to jego spotkało najwieksze nieszczęście. Sami z naszą trzygodzinną podróżą z Kaliny do firmy na 3 Maja (na codzień pokonujemy ją w 6-7 minut) i z powrotem, liczoną razem z rozpaczliwymi próbami zaparkowania auta pod domem, chcieliśmy się zaliczyć do grona rekordzistów, bo w redakcji z tych trzech godzin z okładem przebywaliśmy raptem 10-15 minut a resztę za kierownicą, ale szybko się okazało, że inni byli lepsi. I dopiero, gdy usłyszeliśmy o dziesiątkach ludzi uwięzionych w samochodach na 15 godzin pod Giełczwią, gdzie korek osiągnął najbardziej monstrualne rozmiary, przypomnieliśmy sobie podobną przygodę sprzed lat.

* Było to także w wiosenną już porę. W gronie pięciu desperados pojechaliśmy syrenką do Częstochowy na Studencki Festiwal Teatrów Debiutujących START 70 (jak widać, przygoda miała miejsc 30 lat temu). Festiwal kończył się w niedzielę, ale nam z wyjazdem powrotnym zeszło do godziny 15 w poniedziałek. Piękna pogoda zaczęłą się gwałtownie zmieniać, z trasy napływały niepokojące sygnały, ale odcinek drogi przez Piotrków i Radom udało się pokonać w miarę sprawnie (jeśli w przypadku ś.p. syrenki o jakiejkolwiek sprawności można było mówić). Schody zaczęły się za Radomiem. Rozpętała się prawdziwa zawieja (może zawierucha?), śnieg sypał nieustająco a zaspy piętrzyły się wyżej i wyżej. Niepokojące było to, że z przeciwnej strony, od Puław, nie jechały żadne samochody osobowe a co najwyżej wielkie ciężarówki. Na kilka kilometrów przed Zwoleniem w ciemną noc utknęliśmy w śnieżycy z kretesem. Jeden z kumpli zrejterował zabierając się jakąś ciężarówką a nas, pozostałych czterech przygarnięto na nocleg w pobliskiej chałupie. Rano syrenkę odkopał pług i dało się dojechać do Zwolenia. Ale dalej droga była nadal nieprzejezdna. Wyjeżdżaliśmy co jakiś czas za miasto w stronę Puław i Lublina, by stwierdzić, że gigantyczny korek tkwi w miejscu. I tak w kółko do wieczora, gdy się okazało, że trzeba załatwiać kolejny nocleg, bo o powrocie do domu nie ma mowy. Za ostatnie pieniądze, dwa dolary (to była wtedy ogromna forsa), które któryś z kolegów cudem miał ze sobą, udało się coś zjeść i przespać w schronisku szkolnym. W sumie, do Lublina wróciliśmy w południe w środę i była to najdłuższa podróż w życiu jaką udało się nam odbyć. Liczącą mniej więcej 320 km. trasę pokonaliśmy w 45 godzin, czyli w żółwim tempie niewiele ponad 7 km/godz. Kiedy więc teraz mówi się, że Lubelszczyznę dopadła wyjątkowa anomalia pogodowa, adaptując dla naszych potrzeb Eklezjastę możemy stwierdzić: nil novi sub sole. No i możemy na szalę licytacji położyć naszą przygodę z A.D. 1970. Co tam przy niej 15 godzin pod Giełczwią!

* Tak tu nasmuciliśmy o zimie na wiosnę, że stanowczo trzeba się rozluźnić. Kiedy ostatnio w jednej z gazet natrafiliśmy na zestaw lapsusów językowych sprawozdawców sportowych (swoją drogą, to dla innych dziennikarzy ulubieni chłopcy do bicia), przypomniały się nam notatki poczynione podczs niedawnego meczu piłkarskich reprezentacji Węgier i Polski. Bo chociaż uważamy, że najbardziej niezawodni są w tym względzie panowie Dariusz Szpakowski („Trzeciak strzelił gola po indywidualnej akcji całej drużyny”) i wyawansowany z bramkarza na komentatora Jan Tomaszewski („Usiadł, jak to mówią piłkarze, na tyłku”), okazuje się, że nowe kadry z Wizji Sport nie są gorsze. Jeszcze stwierdzenie „Sędzia nie fauluje po gospodarsku” możemy zaliczyć do kategorii przejęzyczeń wynikających z tempa sprawozdawania, ale już opis sytuacji na środku boiska brzmiący: „W okolicach tak zwanego koła mamy dziurę” uważamy za czystą poezję. Tak trzymać!

* Chcieliśmy zakończyć uroczym napisem z muru (bez pochwał) o treści sportowej, ale cenzuralnie ugryźliśmy się w język, to znaczy – w pióro. Mamy jednak na podorędziu inny, całkiem podchodzący pod temat: PO CO WAM WOLNOŚĆ? MACIE TV.

Polecam się

SWAMolik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: