Kurier Przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Pojechaliśmy do Kazimierza z duszą na ramieniu, bo jesteśmy birbantami piwnymi i jakoś nie wyobrażamy sobie pobytu w uroczym miasteczku nad Wisłą bez zamoczenia wąsów w białej pianie siedząc przed kawiarnią na Rynku a tu naczytaliśmy się – może troszeczkę nieuważnie – o prohibicji kazimierskiej i pomysłach tamtejszych rajców równie paradnych jak te, które wyemanowywują z lubelskiego Ratusza. Coś sie na przykład nam ubzdurało, że w Kazimierzu złocistego napoju po godz.20 już się nie napijemy a dotarliśmy tam w piątek wieczorem dziesięć minut po tej godzinie zero. Pani bufetowa w Grillu zagadnięta w tej sprawie popatrzyła na nas jak na wariata i stwierdziła, że u niej otrzymamy piwko bez najmniejszych kłopotów. Podobnie było na Rynku – ogródki pozamykano późnym wieczorem tylko z braku klientów. Tu barman wyjaśnił nam, że przepis o godz. 20 jako zaporowej dla alkoholi miał obowiązywać podczas Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych (w tym roku zaczyna się wcześniej, już w połowie czerwca), co miało być i tak postępem wobec ubiegłorocznego skandalicznego całkowitego zakazu handlu napojami wyskokowymi. Miał, ale i to poprawiono, bowiem według wiedzy obsługi ogródka przy kawiarni, handlować piwem i innymi trunkami będzie można i do godz.2 w nocy. Uff, można odetchnąć!

* A poza tym w Kazimierzu po staremu. Nikt nie zakazuje sprzedaży z rollbarów, szklanki są i prawdziwe ze szkła i plastikowe, od reklam na parasolach nie pobiera się dodatkowego haraczu. Po noclegu w cudownym Domu Michalskich, najstarszym w Kazimierzu (jakaż piękna kolumna kompozytowa z XVII wieku zdobi salon obecnych gospodarzy państwa Wójcików, ludzi przebarwnych i przesympatycznych!), strzeżonym przez Gota, dzikiego psa kaukaskiego, który przypomina raczej niedźwiedzia, można pójść sobie, albo na kulebiaki do piekarni, albo do Fryzjera na „Chorego kotka”, śniadaniowy zestaw antykatzowy słynny już w całej polskiej dziedzinie. Trzeba to wypić i zjeść, nawet gdy się nie posiada objawów syndromu dnia następnego, bo katz i tak dopadnie, gdy powrócimy do Lublina.

* Tu biegniemy sprawdzić na deptaku, czy władza zaznała iluminacji i zmądrzała na tyle, żeby coś tam zmienić. Nic z tych rzeczy. Tam gdzie w roku ubiegłym była gęstwina ogródków, świecą łyse pola, bo nie wszyscy chętni byli w stanie sypełnić restrykcyjne wymagania radnych i wykonawców ich woli. Najpaskudniej wygląda luka przed kamienicą nr 21, która świeci powybijanymi oknami i brudnymi witrynami, bo nikt jej nie remontuje. Zasłonięcie jej w ubiegłym roku ogródkiem, było jakimś tam lekkim oszukaństwem dla wzroku turysty czy mieszkańca Koziego Grodu, jednakowoż zdecydowanie podnosiło estetykę całego ciągu pieszego. Dziś mamy z podjudzenia władz estetyczny zgrzyt, istny pryszcz na ciele reprezentacyjnego punktu miasta.

* Przyglądamy się parasolom na deptaku. Wszystkie zdobne w reklamy, chociaż słowo „zdobne” wydaje się być tu wysoce nie na miejscu. Są reklamy, więc interes miasta kwitnie, bo chociaż to nielegalne i nie powinno się pobierać opłaty dwukrotnie, raz za prawo do handlowania i dodatkowo za powierzchnie reklamowe, tak się nadal czyni. Ściąga się haracz, chociaż nie pobierają takich opłat nie tylko w Kazimierzu czy w Zamościu, ale i w bardzo wyrachowanym i potrafiącym liczyć każdą złotówkę Krakowie. Browary, które dostarczają reklamowe sprzęty ze swoim logo, stwierdzają, że gdyby podobne opłaty obowiązywały w całym kraju, one zdecydowałyby się na doposażenie finansowe wynajemców sprzętu, ale ponieważ problem dotyczy tylko Lublina, machnęły ręką stwierdzając, że niech ci bulą, skoro walczyć o swoje nie potrafią.

* Jest jednak jeszcze coś gorszego. Przyglądamy się parasolom i stwierdzamy, że sprzed Cukierni Chmielewskiego zniknęły obojętne, bo nie zawierające reklam żółte parasole, które stały tam w ubiegłym roku. Wyjaśniono nam w czym rzecz. Otóż takich pozbawionych reklam parasoli na deptaku stawiać już nie wolno! Nie wolno, bo nie dadzą miastu dochodu. Gościnne Piwnice przygotowały podobno przepiękny ogródek pozbawiony reklam, ale nie pozwolono go postawić i stoi zwinięty gdzieś na zapleczu restauracji. Z czym tu mamy do czynienia? Z niezwykłą obłudą miejskiego ustawodawcy, który pod katolickimi sztandarami walki o dobro rodziny i likwidacji alkoholizmu, jedną ręką ogranicza spożycie piwa a drugą wyciąga po pieniądze płynące z piwa reklamy. Dwulicowość pod hasłem: „Nie chcemy, ale owszem chcemy”, jest tym groźniejsza, że tym wyjątkom, które piwa rzeczywiście nie chcą reklamować, wyjścia żadnego nie pozostawiono. Brawo, bawmy się tak dalej!

* Do tego wszystkiego może pasować jedynie stary napis z muru (bez odrębnego chwalenia) o treści: TO BEER OR NOT TO BEER? Oto jest pytanie.

Polecam się

SWAMolik

Kategorie: /

Tagi: