Kurier Przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Zazwyczaj po powrocie z dalekich wakacyjnych eskapad dzieliliśmy się w tym miejscy zagranicznymi spostrzeżeniami, korzystając ze starej zasady, że podróże kształcą. Tym razem mija już blisko trzy tygodnie od definitywnego finału urlopu a my milczymy. Musimy się tu przyznać, że wynika to z niechęci do wspomnień z wypoczynku pod słońcem Hiszpanii, bo popsuł go nam paskudny incydent. Jeśli wreszcie piszemy tu o nim, to nie z powodów masochistycznych, ale pro publico bono – żeby ostrzec innych przed frajerstwem jakim osobiście żeśmy się popisali.

* Żeby wysnuć opowieść, musimy zacząć od małej introdukcji. Otóż staliśmy się poniekąd redakcyjnymi specjalistami od Półwyspu Iberyjskiego, bo od siedmiu lat jeździmy co roku do Hiszpanii na festiwal filmowy a jeszcze do tego doszła jedna podróż wakacyjna. Kiedy więc przed obecnym sezonem kolega zaczął porzygotowywać specjalną kolumnę Kuriera, która miała być poradnikiem dla turystów wyjeżdżających na zgraniczne urlopy, nas poprosił o napisanie uwag na temat kraju za Pirenejami. Podzieliśmy się w nim swymi doświadczeniami i napisliśmy w konkluzji, że Hiszpania jest krajem bardzo bezpiecznym, bo temperamentni jego mieszkańcy wbrew pozorom nie wykazują najmniejszych śladów agresji. Kolega redakcyjny tekst przyjął i zakomunikował nam, że wniósł do niego tylko jedną małą poprawkę. Dowiedział się mianowicie z komunikatów policyjnych, że na hiszpańskim urlopie trzeba jednak uważać na kieszonkowców. Choć w to nieco wątpiliśmy, pigułkę przełkneliśmy obojętnie.

* Ta koleżeńska korekta była naszą pierwszą myślą po tym, co w byłe święto Peerelu (jak to mawiano w żarcie: 22 lipca, dawniej E. Wedel) spotkało nas w tak wymarzonej i wyczekiwanej Barcelonie. Posiłkując się starą mapą z czasów rzeczonej PRL, gdy kupowało się wszystko, co pojawiło się w księgarni na zasadzie „przyda się kiedyś”, próbowaliśmy odnaleźć – w ramach wolnego czasu danego przez organizatorów wycieczki – Muzeum Picassa. Niestety w początku lat 80., z których plan pochodził, muzeum najsłynniejszego artysty XX wieku miało jeszcze siedzibę w innym miejscu. Posiłkując się mglistą pamięcią (przewodnik został w torbie u dzieci), zagnaliśmy sie do dzielnicy, która wydawała się nam coraz bardziej obca i dziwna. I tam nagle zostaliśmy pozbawieni tak zwanego piterka – torebki na dokumenty, którą zwykło się nosić na pasie, ale my – ze względu na tuszę – nosiliśmy na ramieniu. Złodziej zadziałał „na wyryw”, zerwał nam torebkę ze słabym zamkiem od tyłu i dał nogę w bramę.

* Próbowliśmy gonić młodzieńca, ale on miał przewagę nie tylko wieku. Znał także teren. Na studniowym podwórku z wykopanym dołem pod fundamenty na środku zniknął jak kamfora. W ogromnym garażu jakiś kakaowoskóry młodzieniec (może nawet szef złodziejaszka) urządził sobie zakład fryzjerski. Strzygł delikwenta jeszcze ciemniejszego. Zaczęliśmy pertraktować, posiłkując się językim międzynarodowym, czyli Volapukiem z udziałem angielskiego, niemieckiego, elementów francuskiego i rosyjskiego oraz bardzo małym dodatkiem hiszpańskiego, którego uparcie pragniemy się nauczyć od lat, ale czasu znowu nie starcza. Mówiliśmy, że oddamy wszystkie pieniądze z portfela (trochę dolarów, marek i franków, bo pesety już nam wyszły), ale żeby oddano nam kartę Visa (naiwniactwo bez granic!) i dokumenty (na szczęście paszporty bardziej rozumnie zostawiliśmy w hotelu). Kubańczycy, Dominikańczycy, Haitańczycy i inni mieszkańcy tej latynoskiej – jak się okazało – dzielnicy, kiwali ze zrozumieniem głowami i nie robili totalnie nic. Podobnie było w barze w waskim zaułku, gdzie na dodatek paniusia, na oko nie najcięższych obyczajów, postanowiła pocieszyć nas postawiwszy nam piwo, po czym się okazało, że nie ma czym zapłacić i zaczęła się draka na czternaście fajerek podbudowana krzykiem barmanki i jej „opiekuna” na cały kwartał ulic.

* Po dwóch godzinach daremnych wysiłków dyplomatycznych, musieliśmy wracać na zbiórkę do autobusu, bo groziło nam, że nie powrócimy do oddalonego o 80 km hotelu, gdzie została druga karta dająca możliwość zakupu karty telefonicznej, dzięki której moglibyśmy zadzwonić do kraju w celu zablokowania skradzinej Visy Clasic, z której złodziej przez kilka godzin mógł korzystać w sklepach, gdzie podpisu prawie nikt nie sprawdza. Oczywiście popełniliśmy kolejny błąd – nie znaliśmy telefonu do naszego banku, pod którym dokonuje się blokady. To, jak załatwił to kolega, który o godz.1.30 w nocy poświęcił się by nam pomóc, godne jest oddzielnej opowieści, bo wszystko ocierało się o kabaret. Do dziś natomiast nie jesteśmy pewni skuteczności blokowania, bo warszawska centrala nam, jako właścicielom karty, nie chce odpowiadać i prowadzimy jedynie mgliste rozmowy za pośrednictwem oddziału banku, w którym mamy konto. Wyciągi z operacji po 20 lipca jeszcze do nas nie doszły, więc nie dziwcie się Państwo, że wakacje tym razem wspominamy niechętnie, ale mamy nadzieję swą opowieścią ostrzec innych.

* Wróciwszy na ojczyzny łono, przekonaliśmy się, że kraj nasz milowymi krokami – przynajmniej w kwestii złodziejstwa – przybliża się do zachodnich standardów. Przed tygodniem pisaliśmy o nauczycielce oskarżonej w Lider Markecie o kradzież (notabene, po całej aferze, zostawiła w biurze sklepu wszystkie zapłacone już produkty i jakoś nikt się nie kwapi jej ich oddać). W kika dni później nasz syn, który dostał w prezencie na urodziny kilkadziesiąt złoty, udał się z kolegą do supermarketu Real, gdzie obaj 14-letni chłopcy zostali oskarżeni o złodziejstwo. Zabrano ich do pokoiku przeznaczonego do przewijania niemowląt(!), zrewidowano (co, jak widomo, jest bezprawne), a gdy się okazało, że są absolutnie niewinni, wypuszczono bez najmniejszego słowa przeprosin. Real, o którym mieliśmu dobre zdanie, podpadł nam straszliwie i chyba utracił klienta.

* W ciągu nieszczęść, nasz syn został przedwczoraj napadnięty wraz z innym kolegą w biały dzień na ul. Świętoduskiej. Pryszczaty wyrostek wraz z kumplem zadali pytanie: – Znacie kogoś na tej ulicy? Chłopcy nie znali, zostali zatem pozbawieni gotówki (ok.20 zł) i gadżetów z kieszeni. Przechodnie nie reagowali. Ponieważ nasze dziecko zostało napadnięte w tej okolicy już po raz drugi (poprzednio potrafił się przytomnie wyratować i uciec), wskazujemy policji miejsce naprawdę groźne, którego obserwacją trzeba się zająć natychmiast! A my to poobserwujemy ze swojej strony.

* Po tym wszystkim aż trudno zdobyć się na dowcip i wyszukanie jakiegoś napisu z muru (nawet bez pochwał). Ale tradycja to tradycja, więc może taki: PO PIERWSZE – GOSPODARKA. PO SIÓDME – NIE KRADNIJ.

Polecam się

SWAMolik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: