Kurier Przyspieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Pod nasz dom podczołgała się w tym tygodniu hipermarketowa hydra, konkretnie jeden z jej łbów o zmyłkowej nazwie adekwatnej bardziej do Małysza A. niż do rozrośniętego do niebotycznych rozmiarów sklepu z mydłem i powidłem (po angielsku – jak wynikało z tłumaczenia tytułu rosyjskiego spektaklu na festiwalu teatrów tańca – grocery). Nie interesuje nas moment otwarcia takich hipergigantów, nawet jeśli wieloustna plotka głosi, że pierwszy hiperklient otrzyma hipertelewizor, bo jeśli to zaiste prawda, pomysłodawcy głowę trzeba by uciąć jak hydrze innej, tej lernejskiej i jeszcze – idąc w ślady Heraklesa – pochodnią podpiec miejsce po ściętym łbie, żeby dwa nie mogły odrosnąć, bowiem takie patenty reklamowe moga prowadzić jedynie do tragedii (jeśli już, to drogi prezent mógłby dostać np. klient numer sto, no, ale u nas niechybnie doszłoby przy tym do machlojek i obłowiłby się jakiś kuzyn czy znajomek szefostwa). Interesują nas natomiast skutki wprowadznia w życie innych patentów reklamowych, głównie tych obowiązkowych dla wszystkich hiper- i supermarketów oraz marketów bez przedrostków (wszelako nie rodzimych sklepów, bo jak to by brzmało: hipersklep?), to znaczy dostarczanych nam pod nos kolorowych ulotek z reprodukcjami produktów promocyjnie oferowanych po hiperniskich cenach. Niestety, pojawienie się w pobliżu łba hiperhydry oznacza, że w naszej skrzynce, której dzieci już nie nadążają opróżniać, przybył kolejny druk. My go sobie tam nie życzymy, ale nikt nas słuchać nie ma zamiaru i uszczęśliwia się nas na siłę, jakby nikt nie wiediał. że makulatury nie opłaca się u nas zbierać, bo specjaliści od surowców wtórnych ustalili taką na nią cenę, że trzeba by chyba ciężarówkę nią napełnić, żeby za zarobek wypić jedno piwo.

* Pośród ulotkowej makulatury dostrzegliśmy ostatnio także reklamę sklepu (a jednak, chociaż ten ratuje się dowartościowującym dopiskiem: delikatesy) działającego w naszym najbliższym sąsiedztwie. Zainteresowało nas to o tyle, że nie tak dawno pisaliśmy o innym, mało lubianym i ociupinę dalszym sąsiedzie, który zaczął cienko prząść i objętość ulotki zmniejszył najpierw o połowę a później o połowę tej połówki. Innym objawem kryzysu niekochanego marketu o wielkich pretensjach było skrócenie godzin pracy i rezygnacja z prowadzenia sprzedaży w niedzielę. A sąsiad bliższy? Proszę bardzo, chociaż deko siermiężny w swym wnętrzu, chociaż kartą nie możemy w nim płacić, a i wybór towarów jakby nieco mniejszy, a w niedzielę działa i ulotkę promocyjną podrzucił sześciostronicową na kredowym papierze formatu A4. Widać ludziska zorientowali się, że tam taniej, bardziej swojsko a i załoga sympatyczniejsza i sklep jął kwitnąć i prosperować jak się patrzy.

* Żeby było śmieszniej, sąsiad dalszy, ten nielubiany, zorientował się na czym stoi, a i może ktoś z szefostwa przeczytał naszą uwagę, że na czym jak na czym, ale na mareketingu nie wolno oszczędzać, bowiem popełnia się sepuku i postanowił wydać przy przedświątecznej okazji cały zeszyt reklamowy o objętości aż szesnastu (!) stron. Papier jest cieńszy, nie kredowy, ale zdjęcia wciąż kolorowe i produkty prawie można na nich rozpoznać. Przy takiej grubości reklamówki jest gdzie ludziom wodę z mózgu robić, a nawet dało się zamieścić fotografię pralki, której fizycznie w sklepie nie ma, ale podobno w ciągu siedmiu dni może zjawić się w domu klienta. My tam tego nie będziemy sprawdzać, bo kota w worku nie zamierzamy kupować, jednak jakiś frajer zawsze może się znaleźć. Z góry składamy mu gratulacje!

* Napis mamy wprawdzie nie z muru (więc nie piszemy, że nie pochwalamy), ale też reklamowy. Na pewnym trabancie zaparkowanym na ul.Inżynierskiej ktoś umieścił naklejkę o treści: MY NAME IS HONECKER. Pikne!

Kategorie: /

Tagi:

Rok: