Kurier Przyśpieszony

Wróg czai się wszędzie

Jeździmy sobie po mieście, jeździmy po województwie i widzimy, że wróg czai się wszędzie i dybie na naszą skromną osobę. I nie tylko naszą. Za swoich wrogów jesteśmy zmuszeni uważać w momencie prowadzenia samochodu spotkanych na drodze pieszych. Nie tych na legalnych, oznakowanych przejściach, o nie! Tych wędrujących wzdłuż jezdni. Dokładnie – po jezdni, a nie poboczem.

Tak się złożyło, że w ostatnie cztery weekendy zawsze jeździliśmy gdzieś poza Lublin, trzykrotnie osobiście siadając za kierownicą, raz jako pasażer. Taki podróże to powinien być relaks po traumatycznych przeżyciach w zakorkowanym mieście, pełnym objazdów i remontów, włacznie z tym głównym, dopiero co zakończonym (uffff, wreszcie!) na Dolnej 3 Maja. Nic z tych rzeczy! Na polskich, osobliwie lubelskich drogach czai się wróg – piechur. Tworzy liczną armię wraz z innymi pieszymi i siłami uzupełniającymi – rowerzystami, furmankami, kombajnami. Tymi ostatnimi nie będziemy się dziś zajmować, chociaż widok kombajnu dostojnie posuwającego się przez centrum Szczebrzeszyna w niedzielę, a więc w dzień świąteczny (dokładnie 21 sierpnia), może człowieka wprowadzić w osłupienie.

Pozostaniemy przy wrogu poruszjącym się per pedes. Jezdnią ciągną niekiedy całe tabuny pieszych. Staruszek wracających z kościoła, matek z dziećmi w wózkach, całych rodzin, a szczególnie młodych ludzi, zarówno zakochanych par jak i czujących się na drodze najpewniej, wręcz pysznie, dużych zgrupowań wrogich, często podpitych wyrostków impregnowanych na dźwięk klaksonu i pisk hamulców. Taki szpan! Taki fason! Taki popis wobec kolesiów z grupy!

Przy tym napotkanie znaku zakazującego poruszanie się pieszych po drodze graniczy dziś z cudem. A takowe znaki powinny stać w wielu miejscach. Nawet z dodatkowym napisem: „Absolutny zakaz poruszania się pieszo po jezdni – mamy przeznaczone do tego chodniki”. Gdzie? W wielu miejscach. Na przykład w Radzyniu Podlaskim. Np. w Wąwolnicy. Np. w najdłuższej wiosce Lubelszczyzny – Aleksandrowie na drodze z Biłgoraja do Józefowa. Przez lwią część tego 9-kilometrowego tasiemca, no, powiedzmy przez 6 km jezdnię flankują oddalone od niej na bezpieczną odległość chodniki. Można po nich spacerować do woli. Można jeździć wózkami, których koła nie wpadają na nich w błotne koleiny. Można wybrać sobie bardziej intersującą stronę. A jednak nie! W Aleksandrowie wciąż grozi najechanie na naszego wroga pieszego, na jego pluton, pułk i armię. Piesi paradują tam ciągle po jezdni, bo taki jest strożytny miejscowy obyczaj i wara od niego wrażym kierowcom, czyli – jeśli spojrzymy z tej perspektywy – także wrogom.

I zapewne można by się już przyzwyczić do tego prowincjonalnego polskiego koszmaru, ale podobnie jak w mieście, tak i w ternie czai się i dybie na nas inny pospolity wróg. Nazywa się: nawierzchnia rodzimych dróg. Ów wytwór rozwiniętych technologii początków XXI wieku zmuszający nas do slalomu nie tylko pomiędzy spacerowiczami, ale i dziurami, dopełnia obraz naszych ostatnich podróży. Mamy tu swego faworyta. Jadąc w stronę Roztocza, za Wysokim skręcamy w Tarnawie Małej w lewo, w najkrótsza drogę na Szczebrzeszyn i Zwierzyniec. Przez Turobin. Po bodaj ośmiokrotnym przejechaniu w tym roku przez drogi gminy Turobin, stwierdzmy autorytatywnie: to najgorsza znana nam gmina w województwie! Gmina z władzami, które w sprawie dróg nie kiwają palcem w bucie, skażonymi totalną inercją.

Wytropiliśmy stary, brzydki napis z – bez pochwał – muru, który we wstrętny sposób na koniec dedykujemy naszym wrogom: „Owsiki trzymajcie się kupy!”.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: