Kurier przyśpieszony

(odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy)

* Witamy Naszych Drogich Drogowców po powrocie z wakacji i o zdrówko ich pytamy. Niewiele jeszcze zdążyliśmy zobaczyć w naszym uroczym, jubileuszowym grodzie, ale nie dało się nie zauważyć wzmożonej krzątaniny Naszych Drogich D. przy najsłynniejszej powojennej inwestycji drogowej Lublina, sławetnym Wiadukcie Poniatowskiego (koniecznie z dużych liter!). Jeśli rzeczywiście, zgodnie z zapowiedziami, wiadukt (Wiadukt) zostanie otwarty w przyszłym tygodniu, to i tak czas budowy sięgnie dziewięciu lat! Nie pamiętamy dokładnie, ale dłużej budowano chyba tylko trasę W-Z. Trzeba jednak pamiętać, że ta powstawała etapami i ma długość kilku, jeśli nie kilkunastu kilometrów. Wiadukt Poniatowskiego zajmuje w miejskiej przestrzeni wraz ze zjazdami i dojazdami zaledwie kilkaset metrów. Więc rekordzistą jest niewątpliwym i naturalną implikacją jego sfinalizowania powinno być absolutnie obowiązkowe uruchomienie lawiny nagród i odznaczeń dla wszystkich pokoleń Naszych D.D., które do udanego dzieła ręki dokładały. Będzie feta, wielka feta – już w przyszłym tygodniu.

* Mur berliński padł mniej niż dziewięć lat temu. Jeszcze rok czy dwa po likwidacji NRD jazda tamtejszymi autostradami była karą równą dzisiejszej podróży tzw. autostradą wrocławską – jechało się jak po maglownicy a każde złącze betonowych płyt odbijało się echem w mózgu naruszając jego strukturę. Tyle, że Niemcy to naród o innej mentalności i wraz z ponownym przyjęciem „braci mniejszych” (nie chodzi o zakon) do macierzy, ruszyły natychmiast inwestycje drogowe. To się nie mieści w głowie ile zrobiono przez te lata! Owszem, i dziś odczuwa sie niedogodności przy przejeździe przez tereny byłej DDR, tyle, że ich powód widoczny jest gołym okiem – modernizacja i doinwestowywanie autostrad trwa. Na odcinku długości naszej trasy W-Z można spotkać dziesiątki „Wiaduktów Poniatowskiego”. My wiemy, że jest to kwestia pieniędzy i zawsze trudno nam się będzie równać z tak bogatym kolosem jak Niemcy. Ale jest także wspomniana mentalność i podejście do zadań. Tego akurat można się uczyć od innych. Lublin posiada aż dwa partnerskie miasta w kraju nad Renem i to w tej jego części, której nie dotknęła zaraza realsocjalizmu. Może by więc włodarze naszego miasta pobrali jakieś nauki od gospodarzy Munster i Delmenhorst i spróbowali tamtejsze metody przeflancować na nasz grunt? Tylko czy oni maja do tego głowę? Przecież idą wybory.

* Zagraniczna tematyka wskazuje, że spędziliśmy wakacje z dala od kraju. Ano, spędziliśmy, tyle, że przy pomocy polskiego biura. Wprawdzie nie przeżyliśmy koszmaru turystów korzystających z firmy Prag, którzy czekają w Turcji, Grecji i w innych stronach Europy na zbawienie w postaci samolotów, które by ich zabrały do domu lub, wpłaciwszy pieniądze, nigdzie nie wyjadą na urlop, ale i tak otrzymaliśmy lekcje pokory i to od renomowanego biura podróży, którego nazwy nie podajemy tylko dlatego, żeby nie zniweczyć dotychczasowych partnerskich z nim stosunków. Godzimy się jeszcze – aczkolwiek nie bez oporów, bo nikt nie przedstawił nam żadnej kalkulacji – że musieliśmy w chwilę przed wyjazdem dopłacać niebagatelne sumy do wcześniej ustalonych opłat. Natomiast nie możemy się pogodzić z tym, że nawet uiszczając tą całą opłatę na miesiąc przed wyjazdem, skazani zostaliśmy na trzy dni podróży do Hiszpanii (i trzy z powrotem) na ostatnich siedzeniach w autobusie, na których nie powinno się przewozić nawet małych zwierząt, bo jest tam za ciasno i za gorąco (z góry ziębi klimatyzacja, z dołu grzeje silnik). Nasze biuro wycwaniło sie w ten sposób, że najlepsze miejsca w autbusie otrzymują ci, którzy całą opłatę za wczasy wniosą w lutym, marcu, ono zaś przez następne pół roku operuje naszymi pieniędzmi a i tak, nie bacząc, że procenty rosną, o swoje upomni sie tuż przed wyjazdem. Będąc cwanym w postępowaniu z polskim turystą, nie jest nasze biuro jakimkolwiek partnerem dla ofertodawców, czyli dla Hiszpanów. Ci traktują Polaków jak zarazę, którą trzeba jakoś przetrwać stosując wolnoamerykankę. Tylko dwie pary z 50-osobowej grupy otrzymały w hotelu w pięknej Cullerze pokoje a widokiem na morze (w tym, jedna para zagwarantowała sobie to w umowie). Polski turysta, w przeciwieństwie do miejscowego, musiał jeść najwcześniej śniadania (8-9.30) a tzw. obidokolację otrzymywał najpóźniej, o godz.20.45, co po kilku dniach 12-sto godzinnej głodówki zmusiło go do wykupywania dodatkowych obiadów (owszem, były takie, ale nie dla nas). Polskiemu turyście rezydentka biura wciskała, że może pić do woli wina przy kolacji, tyle, że kelnerzy nic o tym nie wiedzieli (swoją drogą, tak fucha jak rezydentura tamże, to marzenie. Panienka całą inteligencję wkładała w to, żeby się z polskim turystą nie spotkać i niekiedy udawało się jej to przez trzy dni; w inne uchwytna była przez godzinkę a i tak zajmowała sie jedynie kłamaniem – nie znamy sprawy, którą potrfiłaby załatwić do końca). Wreszcie, polski turysta został w ostatni dzień wyrzucony z pokoju hotelowego o godz.11 i do godz.22 (wyjazd) musiał koczować w hallu. Rozkosze! Na powrót większość grupy czekała jak na wybawienie. Z oferty renomowanego biura podróży obiecała już nigdy nie skorzystać.

* Kończymy tradycyjnym napisem z muru (bez pochwał), który wcale nie jest zagraniczny, ale za to adekwatny do naszych przygód wyjazdowych. I prosimy cenzora, niech zabrzmi on (napis) w pełnej krasie: DUPA TO MOJA DRUGA TWARZ.

Polecam się

Starszy Wajchowy

Kategorie: /

Tagi:

Rok: