Legendy Marka

Są tacy ludzie, którzy mnie rozwalają na cząsteczki. Wprowadzają w kompleksy swą niepojętą dla lenia aktywnością. Zakodowaną w duszy potrzebą działania. Szukania nowych wyzwań, jak najdalszych od wcześniejszych doświadczeń życiowych. Wulkaniczną pasją.

I gotowością niesienia pomocy każdemu, kto w potrzebie. I kształtowania nad wyraz skromnie pojmowanej osobistej wizji sprawdzania się w regionach dla mnie najważniejszych – poszukiwań autorealizacji artystycznych.

Spotkało mnie szczęście, dobrodziejstwo prawdziwe, że od kilku – nie potrafię zliczyć ilu – lat mam takiego sąsiada. Nazywa się Marek Kasprzyk. Kiedy przeprowadził(li) się do naszego wieżowca, miałem o nim(nich) blade pojęcie. Ot Wojtek, syn jego i pięknej żony Oli oraz moja córka od dawna tańczyli w zespole Kaniorowców. Wkrótce okazało się, że Marek zakończył pracę w służbach nie przez wszystkich kochanych, ale wszak bezwzględnie potrzebnych. Poznawałem już inną, pozostającą poza szemraniem zawistników stronę sąsiada. Słoneczną, pociągającą stronę.

Nie umiem nazwać czy też wytropić wszystkich jej elementów. Zbierało się to w pokaźny mieszek.

Ola i Marek okazali się wciąż aktywnymi (czyli przy specjalnych okazjach występującymi) seniorami ZPiT Jawor AR (dziś Uniwersytetu Przyrodniczego), gdzie przeniosły się nasze dzieciaki, włącznie z doszluwującą do towarzystwa utalentowaną młodziutką córką Kasprzyków.

Się okazało również, że Marek jest wiceprezesem Stowarzyszenia Bractwo Rycerskie Ziemi Lubelskiej. W lipcu 2007 przed imprezą na Zamku w Janowcu mówił: „Chcemy zaprezentować swoistą opowieść o czasach rycerskich od średniowiecza po koniec XVII w. Rycerze często tu gościli, ale turnieje nie były zbyt czytelne dla publiczności. Zamiarem naszym jest nie tylko opowieść o zamierzchłych czasach, ale również przekazanie sporej dawki historii uzbrojenia, obyczajów i strojów. Każdy z widzów będzie mógł być współtwórcą turnieju, zostać bardem, rycerzem, Kozakiem zaporoskim czy łucznikiem”.

Potem Kasprzyka w zbrojnym otoczeniu i w szlacheckim stroju widziałem odpalającego starodawną armatkę na licznych imprezach, w tym na Turniejach Nalewek, m.in. w Dworze Anna w Jakubowicach Konińskich, albo w czasie styczek na błoniach pod Zamkiem Lubelskim. Zawsze był guru podopiecznych.

I wtedy spotkała mnie od sąsiada kolejna niespodzianka. Postanowił zostać PTTK-owskim przewodnikiem po Lublinie oraz pilotem wycieczek krajowych i zagranicznych. Nigdy nie widziałem człowieka, który podszedłby do tego z takim żarem i poświęceniem. Wypożyczył od nas całą tematyczną bibliotekę (przysięgam, że sporo się tego uzbierało) i nie popuścił, póki wyniki egzaminów nie świadczyły o skończonym sukcesie! Takim, jakie obecnie odnosi wykonując te – już zawodowe, jako prezes Koła Przewodników Miejskich i Turystycznych przy OM PTTK – czynności.

W tak zwanym międzyczasie objawił się jeszcze jeden (o tym, że MaKa dla domu robi zakupy, sprząta, pierze, szyje, gotuje, reperuje mieszkaniowe felery, modernizuje je i jest nadwornym kierowcą, chyba w ogóle nie należy wspominać) aspekt twórczej działalności przyjaciela. Oto, utalentowany muzycznie, przyczynił się do powstania zespołu przewodnickiego Chodu. Występuje z dwoma kolegami i widzę jak z gitarą biegnie na parking do samochodu w drodze na kolejny, na ogół tajemniczy dla mnie koncert. Albo – to przeżyłem! – jak logistycznie i duchowo wspiera pięknie odradzającą się dzięki koledze z trio, Łukaszowi Miazkowi – w tym roku 25. – Epidemię Piosenki Turystycznej Bakcynalia.

W tym cudownym przyjacielskim zawirowaniu miałem i osobiste chwile nawet mnie zadziwiającej radochy. Przyszło mi się przekonać przy okazji Urodzin Artystycznych Molika, imprezy do ub. roku przez dekadę tradycyjnej, że potrafię się wzruszyć życzeniami (pardon, ale nie potrafię ad hoc dokumentacji faktu odnaleźć!), kierowanymi do delikwenta przez Kasprzyków słowami poskładanymi przez Marka. Problem w tym, że nie jestem zwolennikiem tekstów formułowanych mową wiązaną. Rym, po czasach 13-zgłoskowego klasyka o imieniu Adam, kojarzy mi się z Częstochową i to nie z okazji jej obrony przed szwedzką nawałnicą, tylko nawałnicy niosącego takie zrywy kiczu.

Podszedłem zatem do – Boże, cały czas, po tylu figurach ekwilibrystycznych, do niego zmierzam! – tomiku Legendy Starego Lublina przez Marka Kasprzyka wierszem starannie spisane, jak do nieszczęścia, które mi przyjaciel w najlepszej intencji niechcący sprokurował. Ale – kurczę! – znowu zafundował mi niespodziankę. Mogę się boczyć na zdanie z zachęcającego do lektury legend zapisu, zawartego na tylnej okładce broszury, że są „ pisane wierszem, tak, by były zrozumiałe i chętnie czytane zarówno przez dorosłych, i młodszych czytelników”, bo mam ochotę krzyknąć: – Akurat!!! Nie będę takich odruchów posiadał przy wgłębianiu się w 16 rymowanych historyjek o cechach mitologicznych, które „są konglomeratem wielu legend, opisanych przez różnych autorów zarówno tych dawnych jak i współczesnych”.

Moje drogie polonistki, szukacie smaczków? Avec plesir! Oto Zaproszenie: Dziś zapraszam do Lublina, który nad Bystrzycą leży – w sonetowym układzie (6+2) klasyczny mickiewiczowski 13-zgłoskowiec. Długaśny, wielostrofowy wstęp do pierwszej z legend Skąd pochodzi nazwa Lublin, z prostą konstrukcją budowaną małą ilością 7 zgłosek (Przyszedł maj, a może lipiec) i w znaczącej kulminacji ich wzrost do 8-9 („Powiedz, gdzie się zatrzymałem?/ Cóż to za gród na dwóch kopcach?/ Toż to jest miejsce doskonałe!”).

Przyznam się jedynie, że żadna e- i aestetyczna (może miało być przewrotnie?) siła, nawet głęboko przyjacielska nie przekona mnie do ilustracji Sławomira Gołębiowskiego, włącznie z zupełnie pomyloną okładką (jeśli toto na dole jest szczupakiem, to ja należę do karpi, które w swoim stawie – podpowiadam przedbożonarodzeniowo, że chodzi o frazeologizm – się go nie boją!)

A Markowi po prostu gratuluję.

Przyrzekam, że dobrze mieć takiego sąsiada!

PS. To jeszcze powinno w tym miejscu paść. Wydawcą broszurowatego tomiku jest Fabryka Turystyki.

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: