Mikołajki rozdwojone

Od początku wielki fan tej imprezy, przez dobrych kilka ostatnich lat mogłem w niej uczestniczyć jedynie incydentalnie, w wybranych wydarzeniach, przeważnie w tym najważniejszym – Koncercie Głównym. Musiało mi coś przez to umknąć, przegapiłem jakiś punkt zwrotny w rozwoju tej odmiany muzyki, bo gdy zagłębiłem się po uszy w 19. edycję Międzynarodowego Festiwalu Muzyki Ludowej “Mikołajki Folkowe” i z obowiązku starałem się uczestniczyć w jak największej ilości punktów czterodniowego programu (we wszystkich – jestem pewien – nie udało się absolutnie nikomu!), nie mogłem się pozbyć dojmującego uczucia rozdwojenia, graniczącego z lekką schizofrenią.

Może najpierw o rozdwojeniu formalnym, wynikającym z chęci dołączenia organizatorów do lubelskich instytucji – na czele z zdecydowanie dzierżącymi pod tym względem prym Warsztatami Kultury CK – przybliżających nam kulturę najbliższych wschodnich sąsiadów. Mikołajki organizowane są jakOrkiestrę św. Mikołaja, wiadomo przez  działającą w Akademickim Centrum Kultury UMCS Chatka Żaka. Taka chęć wykazania się w jednostce tego uniwersytetu wydaje się naturalna, skoro w Lublinie funkcjonuje Europejskie Kolegium Polskich i Ukraińskich Uniwersytetów a na naszych uczelniach działają odpowiednie kierunki studiów i pobiera nauki duża rzesza ukraińskich studentów. Festiwal zmienił wskutek tego oblicze na “dwa w jednym”, bowiem towarzyszył mu zrodzony w kręgu Mikołajów projekt Ukraina w Centrum Lublina. Przez chwilę podejrzewałem, że być może chodziło o przygotowanie gruntu do przyszłorocznej, jubileuszowej 20. edycji, żeby była bogatsza i bardziej huczna. Spytany o to Bogdan Bracha, szef Mikołajków i Mikołajów, odpowiedział jednak uspakajająco: – To jedność z dwoma głowami, które najwyraźniej się od siebie oddalają. I Bogu dzięki! Już pierwszy punkt programu Mikołajków Folkowych 09 w czwartek 10 grudnia, mógł miłośników folku wprowadzić w popłoch, że trafili nie na tę imprezę, na którą się wybierali. Nie dość, że – jak to wyraziłem gdzieś indziej – festiwal wyszedł poza “świętą” dotychczas chatkożakową przestrzeń, tu do Collegium Jana Pawła II KUL, to pokazany tam film nie prezentował – powiedzmy – huculskich grajków czy przynajmniej tamtejszych haftów. Od tej tematyki dokument Iwana Fedorycha „Nastia Wołoszyn: ofiara na pokaz” (w napisach pokazywany był polski zapis nazwiska bohaterki, więc nie wiadomo skąd w materiałach festiwalowych zastępował je angielski: Woloshyn), oddalony był o lata świetlne. Opowiadał o pierwszej grakokatolickiej stygmatyczce z Ukrainy, która doznała objawienia w 1935 r. Było to niezwykle ciekawe (np. dziwna rola w tej sprawie polskiej hierarchii kościelnej), ale – na litość! – z zupełnie innej bajki, tym bardziej, że oglądaliśmy w filmie m.in. tragiczne obrazy ze stalinowskich czystek na Ukrainie, a zestawienie tego z radosnym folkiem, to już prawdziwy dramat. Druga propozycja ukraińskiego podfestiwalu, tego samego dnia, z przewodnią ideą Mikołajków również miała mało wspólnego. Chodzi o Bitwę sound systemów, naszego LSM Sound System i gości ze wschodu, Hucuł Calypso, chociaż muszę przyznać, że potrafiły dobrze rozbawić takie muzyczne wspomnienia, jak o Alibabkach, które już w w 1965 propagowały w naszym kraju reggae, śpiewając przebój „Jamaica ska”. W każdym razie, do wyniku bitwy, jakoś nie chciało mi się doczekać, nawet gdy się okazało, że reprezentaci Ukrainy to regularny a przy tym dowcipny zespół, tyle że uprawiający – że zacytuję muzyków – „huculski hop-acid-jazz”.

Ukraina w sercu Lublina oczywiście zbliżała się do wspomnianej mikołajkowej idei w kilku punktach. Chętni, którzy woleli uczyć się grać nie na aborygeńskim didgeridoo, tylko na naszej drumli (po ukraińsku drymbie), mogli się wybrać na odpowiednie warsztaty, prowadzone zresztą przez Konstiantyna Markewycza i Ostapa Kostiuka z Banda Arkan sound systemu. Banda, także regularna grupa, tylko wspierana przez dj-a, zawędrowała z karpacką muzyką od Chatki najdalej: do Tektury w śródmieściu. Była też propozycja trafiająca dokładnie w punkt, koncert zespołu KoraLLi, do którego jeszcze tu wrócę. Ale już w przeglądzie młodego ukraińskiego kina (znowu na KUL), oprócz wideoartu o projekcie „Samogon” poety Jurija Andruchowycza i wrocławskiego zespołu Karbido, do muzyki nie nawiązywały ani animacje ani cztery dokumenty (tematy: rodzinne wybory, życiowe zasady, życiowe kroki, skutki Czernobyla). Do tego wszystkiego, nie odbył się zaplanowany „pokaz mody” grupy Moksha, a na poranny niedzielny koncert dziewczęcej grupy Doschid Sonca w cerkwi w skansenie mało kto potrafił wstać po poprzedzającej go głównej nocy folkowych szaleństw. Tak! Stanowczo Ukraina w centrum Lublina powinna być odrębną imprezą, a Mikołajki przejąć z niej to, co mieści się w ich tradycyjnej, sprawdzonej formule!

Tu dochodzimy do problemu merytorycznego. Wiem już, że to trochę wynik nieporozumienia, ale symptom złamania się folkowych wartości i ich co najmniej rozdwojenia mieliśmy – zaznaczam: znowu – już w pierwszym dniu 19. Mikołajków. Bogdan Bracha tłumaczył mi, że koncert – nota bene paskudnie spóźniony – żeglującej w stronę progresywnego rocka (członkowie twierdzą, że minimal rocka) grupy Maliner, to efekt stworzenia w ACK mającej ożywić jego życie muzyczne Sceny AD HOC. Występy organizuje się na niej rzeczywiście ekspresem, w sposób natychmiastowy i Maliner w folkowej otoczce znalazł się dosyć przypadkowo, ale przecież nikt z widzów w foyer przed kawiarnią Chatki Ż. o tym nie wiedział i mieliśmy prawo sądzić, że taki huk jest wyznacznikiem dzisiejszego folku. Potem się okazało, że podobnychch odejść od dawnych wyobrażeń o tej muzyce jest więcej. O bardzo dobrych Pchełkach, ponoć „przedstawicielu nowego nurtu w muzyce hop-siupu”, pisze się, że „Etno, post-rock i psychodeliczny pop łączą z połamanym rytmem jungle_ transowością trip–hopu, frywolnością jazzu i pociesznością metalu”. Efektowne, by nie rzec efekciarskie (słuchał ktoś jazzu wyłącznie frywolnego?), ale gdzie tu miejsce na folk? Bo „etno” to także zmyłka. Grająca z nimi w jednym bloku MorHanA okazała się zespołem folk-metalowym, tyle, że sama nazywa swój styl – cokolwiek to znaczy – „Rock_’Troll”. Żeby nie wyjść na starego pierdołę, oświadczam, że w tym kręgu daleko idących poszukiwań brzmieniowych (i ideowych na poletku folku) usłyszałem zespół, który zrobił na mnie największe wrażenie, o dziwo z zestawu przyłatanego do Mikołajków podfestiwalu ukraińskiego. To wspomniane KoraLLi, grające etno-folk-rock w Studiu Koncertowym Radia Lublin. – Ale power! – skomentował słynny w środowisku Vega, a mnie przyszło mu przyklasnąć. Nie do końca wiem, na czym polega to, że mocne uderzenie, niezwykła energia (jeden z utworów miał bardzo adekwatny tytuł „Wariaty Morale Koralle”) grupy z Iwano-Frankowska nie wadzi nawet folkowym ortodoksom. Płynie to zapewne z przygotowania muzycznego i naturalnej wschodniej muzykalności (- Skoro tak, to dlaczego mają grać gorzej niż my, którzy zaśpiewać wspólnie nie potrafimy? – zastanawia się człowiek). Oni sobie nie przeszkadzają na estradzie, dopełniają się, wydobywają cudowne dźwięki i z nowoczesnych instrumentów i tych tradycyjnych – sopiłek, drumli, a szczególnie z najważniejszej w tym zestawie trombity, wyglądającej jak 3-metrowa dzida bojowa, która za chwilę przewróci dmuchającego w nią grajka, a brzmi jak jazzowa trąbka a nawet cała sekcja dęciaków dobrego big bandu.

Adorowanie nowych trendów wydaje się jednak dzisiaj świętym obowiązkiem. Wykazało się tym nawet jury tak ważnego dla obrazu kolejnych Mikołajków Konkursu Otwartego, strzelając we własną (festiwalową) stopę. Podjęło katastrofalną wg mnie decyzję, że nie przyzna pierwszej nagrody „z powodu braku zespołu, który odwoływałby się do źródeł w sposób twórczy, nieszablonowy, odkrywczy”. Na zwycięzcach, folkowym kwartecie Hawok ze Stalowej Woli (II nagroda) jeszcze długo będzie ciążyć odium nieudaczników, którzy w nowym myśleniu o folku nie wykazali się dostateczną inwencją, chociaż słucha się ich z dużą przyjemnością. Jeszcze gorzej muszą się czuć członkowie naszej doprawdy dobrej lubelskiej kapeli Klezmaholics (III nagroda ex aequo z grupą Dubajahga ze Zbąszynia), bo wygląda na to, że przywracanie muzyki klezmerskiej staje się działalnością szemraną, nie za bardzo uprawnioną, jeśli się nie wspinasz na poziom mistrzów z Kroke. Kolejni reprezentanci Lublina, próbujący sięgać do żydowskiej tradycji muzycznej, Di Kuzine i NeoKlez, grupa Stanisława Leszczyńskiego, syna Lecha i wnuka Stanisława, twórcy Zespołu Tańca Ludowego UMCS, mogą się jedynie zapłakać na śmierć, bo w werdykcie słowem o nich nie wspomniano. Natomiast słowa jurorów poświęcone Klezmaholics w uzasadnieniu, że nagrodzono zespół (dwa lata wcześniej wyróżniony) „za podkreślenie duchowości w muzyce i erudycję, za przełamanie konwencji instrumentarium”, w kontekście wcześniejszego wyroku zakrawają na gorzką ironią.

Do czego zmierzam w tym schizopodsumowaniu 19. Mikołajków Folkowych? Do być może zaskakującej, ale ważnej konstatacji. Wydaje się, że Orkiestra św. Mikołaja jako organizator Mikołajków Folkowych w poszukiwaniu atrakcyjności i nowego oblicza już tak długowiecznej imprezy niekiedy błądzi, adoruje zjawiska – zespoły, wydarzenia, chwilowe porywy – które, jak zapewne sądzi Bogdan Bracha z załogą, mogą przyciągnąć coraz młodszą, coraz bardziej impregnowaną na folklor publiczność. Równocześnie nie spuszcza jednak z tonu. W tym roku było w Chatce i – w ramach przyswajania dla folku nowych przestrzeni – daleko od ACK UMCS, ot, chociażby  w Domu Kultury LSM, gdzie miał miejsce koncert mego faworyta, Čači Vorba, wiele cudownych wydarzeń. Kto był i to przeżył, nie zapomni „soundtracku” Kwartetu Jorgi do słowackiego filmu o Janosiku z 1921 r, nieprawdopodobnego wręcz duetu Jorgos Skolias & Gendos, czyli Greka z Dzierżoniowa (przyznam się, przyjaźnimy się od blisko 38 lat) i muzyka-szamana z syberyjskiej Tuwy (jakże szkoda, że na Koncert Główny nie dojechało z tejże Syberii Vedan Kolod), tak poważnego wydarzenia jak „Re konstrukcja harmonii polskiej” czy wciąż przydającego barwy, napędzającego publiczność kiermaszu rękodzieła z udziałem m.in. wzruszającego swą determinacją i emanującym z niego ciepłem, przez 19 lat bezdomnego Dariusza Gołębiewskiego z Ostrowca Świętokrzyskiego, który wyzwolił się ze skutków porażenia mózgowego, wchodząc w świat zdobniczych cudów z mikroskopijnych koralików.

I teraz rzecz najważniejsza. Owa obiecana konstatacja, spostrzeżenie wysnuta z mikołajkowego występu Orkiestry św. Mikołaja AD 2009. To – paradoksalnie, bo wszak mowa o spiritus movens festiwalu! – jest dziś zespół zaprzeczający swą wprost fantastyczną muzyką temu, co odpryskowo, wskazując na rozdwojenie folkowej idei, opisałem powyżej. Chciałoby się wobec Mikołajów użyć słowa constans, gdyby immanentnie nie naznaczone ono było inercją. Nie, w Mikołajach nie ma zastoju. Nie byłem jakiś czas na ich koncercie, ale już dawno wydawało mi się, że nie potrafią mnie czymś zaskoczyć. Teraz zaskoczyli. Sądzę, że po wielu latach poszukiwań, doświadczeń, zmian składów zespołu, zredukowaniu liczby muzyków, co może ogranicza radosne, nieokiełznane granie, ale otwiera drogę instrumentalnej wirtuozerii, perfekcyjnego zestawienia różnych osobowości o niepospolitych talentach, wreszcie krzepnięcia w swym dziele, rozbudowania samoświadomości do czego się zmierza, Orkiestra św. Mikołaja jest obecnie zespołem zjawiskowym, ze szczytów folku rydymentarnego, płynącego z korzeni folkloru, przez fachowców nazywanego in crudo. Dodam: folkloru polskiego, ale bez odwracania się od tradycji innych ludów. Popisówką w tym względzie była – jeśli nie pomyliłem tytułu – „Pieśń zabytkowa znad rzeki Bug”, w której Mikołaje skorzystali z etnograficznych i kulturoznawczych doświadczeń naukowców z UMCS (w tym przypadku prof. Jan Adamowski), a na muzyczną formę polską nałożyli skandynawską klamrę (za chwilę zaś, w pieśni kurpiowskiej brzmiały trzy wcale nie polskie instrumenty.

Nie wierzę, że Mikołaje, organizatorzy Mikołajków, kształtują je tak, żeby zaznaczyć swą dzisiejszą odrębność od zaułków, po których potrafią się błąkać zrodzone z rozdwojenia folku jego mutanty, także te obecne na grudniowej imprezie już ubiegłego roku. Jednak jeszcze bardziej nie wierzę, że Orkiestra św. Mikołaja nigdy nie zadbała o skończenie profesjonalną obsługę menadżersko-impresaryjną, sama wydała na siebie wyrok, oddając  się na pełne dobrych chęci i serca, ale amatorskie porywy osoby z najbliższego grona i nie jest dziś znana na świecie tak, jak Kroke, czy – do czasu, bo na Mikołajkach był obecny jeden tylko muzyk z rozsypanego obecnie w drobiazgi zespołu – dużo młodsza od naszego zespołu Kapela ze Wsi Warszawa. To wręcz nieprawdopodobne, wołające o pomstę do nieba, że taka muzyczna potęga, gwiazda czystej, wody skazana jest na – co tu gadać – niszowość. To już nie schizofrenia. To paranoja!             

Kategorie:

Tagi: /

Rok: