Miłość do Czerwonego Kapturka

Życie ludzkie jest w baśniach

odgadywane od wewnątrz

C.S.Lewis

Charles Dickens wyznał ongiś : „Czerwony Kapturek to była moja pierwsza miłość. Czułem, że gdybym poślubił Czerwonego Kapturka, żyłbym w doskonałym, błogim szczęściu”. Zastanawiające – a szkoda, że pytanie zrodziło się ex post – czy Henryk Tomaszewski, twórca, reżyser i choreograf Wrocławskiego Teatru Pantomimy, zna to zdanie autora Dawida Copperfielda Wigilijnej opowieści i czy utożsamia się z nim, a przynajmniej, czy zdobyłby się na podobny ekshibicjonizm. Oficjalnie, odpowiadając na indagacje przedstawicieli mediów, przyznał jedynie, że lalki – lalki-zabawki a nie teatr lalkowy jako gatunek – fascynowały go od zawsze i to do tego stopnia, że jął je namiętnie kolekcjonować.

Owoce namiętności przyjęły z czasem instytucjonalną formę. Kiedy artysta, uciekając od wielkomiejskiego zgiełku, zamieszkał pod stokami Karkonoszy, w Karpaczu, przyznał się komuś z miejscowych władz do posiadania zamkniętego w pudłach zbioru, którego nie miał gdzie pokazywać, bo liczba wyszperanych i zakupionych po całym świecie zabawek dawno przekroczyła możliwości domowej ekspozycji a i w teatrze (Pantomima Wrocławska, w pewnym czasie jedna z naszych wizytówek teatralnych, nigdy w rodzimym mieście nie dosłużyła sie własnej siedziby) nie było dla niego miejsca. Włodarze Karpacza zwęszyli szansę na stworzenie dodatkowej atrakcji przyciągającej turystów do tej perły Kotliny Jeleniogórskiej. Teraz wycieczki, wczasowicze, indywidualni turyści zmierzający do słynnej drewnianej Świątyni Wang, do Bierutowic, czy do łatwiejszego szlaku w góry przez Strzechę Akademicką, muszą przejść koło niemałego budynku, na którym widnieje napis: MUZEUM ZABAWEK W KARPACZU. Zabawki z kolekcji Henryka Tomaszewskiego.

Nie znam Muzeum Zabawkarstwa w Kielcach, bywałem w tym mieście na długo przed powstaniem placówki w 1979 roku. Ale przecież ociupinę znam kolekcje lalek z Ermitażu, Miśni (rzecz jasna – porcelana), z – czy ja dobrze pomnę? – eleganckiego pasażu Wiktora Emmanuela prowadzacego od katedry do opery La Scala w Mediolanie. Stanowiąc dodatek do innych atrakcji – nie zapadały specjalnie w pamięć. Dziwnym trafem, muzeum, które dobrze się w niej zakodowało, posrednio też wiąże się ze sprawami teatralnymi. Bo to i przebywając sześć lat temu na słynnym festiwalu w Edynburgu, w rzadkich przerwach pomiędzy spektaklami naszego Teatru Grupa Chwilowa i dziesiątków innych, dając sobie relaks od natłoku wrazeń dostarczanych przez wszechobecną Melpomenę, wyskakiwałem z Galerii Richarda De Marco na Royal Mile, trakt łączący dwie królewskie siedziby – Zamek i pałac Hollyrood. Zaraz obok, pod numerem 42, mieściła się placówka o pięknej nazwie Museum of Childehood – Muzeum Dzieciństwa (proszę zauważyć, że w nazwie tej paradoksalnie łączą się w jedność zaprzeczające sobie wzajemnie terminy: zachowujące przeszłość, a więc pielęgnujące starość muzeum, z oczywistym atrybutem dzieciństwa – młodością).

Wkroczywszy w zaczarowany świat lalek mistrza Tomaszewskiego, zaraz przypomniałem sobie edynburską kamieniczkę z połowy XVIII wieku i zagarniającą ją całą – od 1957 roku – placówkę, te – założone dwa lata wcześniej – „pierwsze na świecie muzeum w całości poświęcone dzieciństwu”. Cytuję tu chwalących swój ogonek Szkotów bez przekonania, iż mają co do swego prekursorstwa rację, ale i uważam, że jak najsłuszniej pewien muzealnik amerykański nazwał je „najhałaśliwszym muzeum świata”. Przypomina jakieś zwariowane wesołe miasteczko a nie nobliwą instytucję, bo cieszące się odnalezieniem swych ulubieńców, buszujące wśród eksponatów dzieciaki czynią taki rejwach, jakby przeżywały emocje jazdy na rollercosterze Indiany Jonesa w Eurodisneylandzie. Nieraz tylko staną jak wryte przed wyimkiem z baśni, bohaterem, lalką, zabawką, całym ich zestawem, i przez moment, jedno mgnienie oka, wyglądają niczym psychodeliczne dzieci-kwiaty, które odpłynęły w inną rzeczywistość. Sam pochylałem się z czułością nad pluszowym Puchatkiem z epoki powstawania tej najcudowniejszej lektury pod słońcem. I – wbrew pamiętnym przeżyciom Kubusia przy norce Prosiaczka – im bardziej zaglądałem do środka, tym bardziej On tam był.

Muzeum w Karpaczu nie jest tak duże jak edynburskie, ktorego pięć galerii zajmuje parter i dwa piętra okazałej kamienicy. Nie jest, a przynajmniej nie było w weekendowy kwietniowy dzień wycieczki krytyków teatralnych, tak głośne. Grupa dzieciaków spacerująca pośród gablot wydawała się skrępowana obecnością Henryka Tomaszewskiego opowiadającego dziennikarzom o swej dodatkowej, pozateatralnej pasji. Kto wie, czy te opowieści nie stanowią głównej atrakcji tego miejsca. Pan Henryk mieszka jednak obok i łatwo daje się na nie namówić nie tylko gościom tak wyjątkowym (a i poniekąd przypadkowym) jak krytycy. Wciąga w historie zdobywania lalek podczas zagranicznych tournees teatru, gdy wysupławszy wszystkie diety pertraktował z kupcami, z jakimiś antykwariuszami, żeby ci zechcieli spuścić nieco z często horrendalnych cen. Przydawały się do tego umiejętności mimiczne. Kiedyś, gdzieś we Włoszech, on targował się z zażywną jejmością w sklepie a zespół, który zebrał wszystkie posiadane liry, pokazywał mu przez witrynę ile jeszcze musi targować, żeby wymarzona XVIII-wieczna figurka szopkowa z terakoty trafiła do kolekcji. Mistrz ma podobnych opowieści dziesiątki i radzę go na nie naciągać, gdy już ktoś do Karpacza trafi i będzie miał dodatkowe szczęście spotkać się z Tomaszewskim.

A kolekcja? Czegóż w niej nie ma! Polskie lalki ludowe i laleczki żydowskie. Postacie historyczne (dwór króla Jana III Sobieskiego) i literackie (Zagłoba). Morawskie lalki z liści kukurydzy i niemieckie klocki z piaskowca. Figurki gliniane i składanki papierowe. Marzenie chłopców – norymberskie figurki cynowe i ołowiane (nie tylko żołnierzyki; jakże pysznie prezentuje się Ludwik Bawarski w saniach!) oraz lalki z główkami biskwitowymi. Drewniane, barwnie malowane lalki z gór Harzu (one inspirowały E.T.A.Hoffmanna przy pisaniu Dziadka do orzechów) i rosyjskie matrioszki. Skandynawskie trolle i bułgarski szaman. Eskimoskie figurynki z kamienia mydlanego i „meksykańskie święto zmarłych”. Marionetki z Syjamu i dioramy z teatru chińskiego. Kunsztownie ubrane, wycyzelowane w szczegółach lalki japońskie i lalki francuskie, angielskie, szwajcarskie, niemieckie (n.p. do kąpieli – Badekinder), lalki-pozytywki i lalki porcelanowe. A do tego lalki autorskie słynnych twórców trendów, zabawkowych mód. A do tego adaptacje domków lalek, tak misterne, że każda mała dama ma prawo zapłakać, że takich nigdy nie będzie posiadać (bo i jak zdobyć dla dzieciaka kuchnię z oryginalnymi meblami z ok.1910 roku czy jeszcze starszą – z 1898 r. – dolnośląską zgrodę chłopską?). A do tego zabawki liturgiczne (kopia Czarnego Ołtarza z Katedry Wawelskiej, ale także hiszpański mnich i włoska figurka zakonnicy z woskową głową, bodaj najbardziej wiekowe obiekty w muzeum, bo z XVIII wieku).. A do tego…

Mogłbym wieść czytelnika po kolejnych salkach, po bajkowym wnętrzu i gablotach, całości zaprojektowanej przez nadwornego scenografa Tomaszewskiego, krakowianina Kazimierza Wiśniaka. Mógłbym aż do końca, do Barbie, której widoku twórca muzeum nam nie oszczędził, bo uważa, że jest ta amerykańska kiczowata pięknisia znakiem czasu i z tego powodu nie wolno się od niej odwracać. Jest lalką a tu świat wokół niej się kręci. Wszystkie inne zabawki, cały rozbudowany anturaż, jest jedynie dodatkiem do lalek. Lalka jest pępkiem, celem; jest fetyszem. Dlatego coś się staje ważniejsze. Dlatego – tak jak w kwietniu w Karpaczu – dokuczliwie drąży mnie pytanie, którego jakoś nie wypadało zadać osobiście wybitnemu choreografowi i reżyserowi Pantomimy Wrocławskiej, a które w czasach bezpruderyjności i seksualnej swobody nie powinno stanowić powodu do obrazy : czy nie jest ta jego miłość do lalek (umownie – do Czerwonego Kapturka) pewną życiową kompensatą, wynagrodzeniem za pomyłkę natury, ukojeniem żalu, że los nie pozwolił mu być najpierw dziewczynką, później kobietą, i spełniać przypisanej tej płci roli?

Zresztą – podobnie jak z uprawianą przezeń sztuką, tak przecież bliską baletowi pantomimą, bliską tej najbardziej „żeńskiej” z teatralnych form – twórca nie musi sobie tego uświadamiać. Może do kompensacji dążyć instynktownie, jak dziecko, które bawiąc sie lalką może zaspakajać pragnienia rodzicielstwa i potrzeby opiekuńcze. Bruno Battelheim w swej słynnej pracy Cudowne i pożyteczne. O znaczeniu i wartościach baśni, powie wręcz, że, w przeciwieństwie do dziewczynki, chłopiec może czerpać zadowolenie psychiczne z takiej zabawy tylko wówczas, gdy nie przymusza się go do rozpoznania, jakie nieświadome pragnienie się w ten sposób zaspakaja. Istnieje wreszcie i ta możliwość, że choreoograf i kolekcjoner, zatopiony w stworzonym przez siebie świecie pełnym atrybutów kobiecości, ma pełną świadomość znaczenia tej słabości, jedynie niczego po imieniu nie chce nazywać.

Może zatem, nie odsyłajmy artysty do psychoanalityka, nie zmuszajmy pytaniami do rozpoznawania jakim to uczuciom daje ujście bawiąc się…, pardon, kolekcjonując przez całe dorosłe życie lalki. A poza wszystkim, to nie kto inny, tylko człowiek jest nierozpoznawalny, nie do końca poddaje się diagnozom. I już na zawsze pozostanie tajemnicą. I nie będzie wiadomo, co mu w duszy gra. Twórca edynburskiego Muzeum Dzieciństwa, Patrick Murray (opuścił ten padół w 1981 roku), który, by prowadzić samowładnie placówkę dedykowaną wszak najmłodszym, rzucił funkcje radnego miejskiego, zapytany kiedyś przez dziennikarza, czy lubi dzieci, odpalił: – Nie między posiłkami! W konsternację wprowadził też zwiedzających, gdy w holu wejściowym muzeum zaprojektował coś na kształt tablicy pamiątkowej – specjalną gablotę poświęconą „Dobremu Królowi Herodowi”. Co więc pozostało? Co jescze tkwiło w tym człowieku, że pasją jego życia stał sie baśniowy świat? Najwidoczniej musiał w skrytości kochać się w Czerwonym Kapturku. Albo też sobie coś rekompensować.

Andrzej Molik

Miłość do Czerwonego Kapturka

Panie dowódco magazynu

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: