Moje stare, jare…

Jestem zauroczony, można rzec, zachłyśnięty tym, że przy okazji starań o ESK 2016 nastąpiła w moim mieście istna explozja nowych festiwali. Czasami mam wrażenie, że już ich wszystkich nie ogarniam. Ze trudno je porachować. Tym bardziej, że niektóre, jak – rzucam przykładowo na rybkę – flamencowy czy sztukmistrzowski, przybierają nowe oblicza i nazwy. A inne – tu np. przypadek dwóch poetyckich – walczą o miano lepszej tematycznej mutacji a i zasięgu w ramach otwartych granic UE.

Podlegam, niestety, i takiemu wrażeniu, że w tej generowanej najlepszymi intencjami euforii na poboczne ścieżki, oznaczające również brak świeżych zastrzyków finansowych, trafiły stare, ale wciąż, przy tych utrudnieniach nowego huku, jare festiwale, na których zdążyłem – i chwała im! – zjeść zęby. Moje – że wyzna zabytek – festiwale! Jeśli decydenci, rozbujali w ochotach rewolucyjnych działań animatorzy czy moi młodzi medialni koledzy nie chcą o nich pamiętać, sprowadzając np. te wydarzenia do najmniejszych akapitów już nie tak ważnej aplikacji ESK (swoją drogą, ciekawe, do jakich wniosków doprowadziło wczorajsze spotkanie w Bydgoszczy samorządowców ze starających się o tytuł na 2016 r. – rozumiem, że tych przegranych – miast), to ja im wszystkim współczuję. Niezauważanie wartości trwałych, marginalizowanie ich, jest kalectwem mentalnym. Ale ad rem!

Tu pewna wątpliwość. Nie wiem – jakkolwiek całe zawodowe życie starałem się przybliżyć jak najbardziej działania kolonii artystycznej w miasteczku nad Wisłą do kulturalnego promieniowania Lublina i wyrwać je z kręgu wyobrażeń warszawiaków, że to ich terytorium – czy wolno mi w tym kontekście wspomnieć o bardzo aktualnym przypadku imprezy nie nad Bystrzycą, tylko w Kazimierzu Dolnym. Daję sobie jednak bezczelne przyzwolenie. Minionej nocy na kazimierskim Rynku odbył się finał Festiwalu Muzyki i Tradycji Klezmerskiej. Była to szósta edycja imprezy kreowanej siłami ekipy Roberta Sulkiewicza z okolic jego Knajpy u Fryzjera. I nie jst ważne, że pierwsza, w której nie brałem udziału. Przez pięć lat tak się w niej zakochałem, że życzliwie z dali podsłuchiwałem, jak bardzo chwalona była i ta odsłona klezmerów.pl

I tyle. Wróćmy na pewny w tym temacie lubelski grunt. W minioną środę odbył się już trzeci koncert organizowanego w kościele Świętej Rodziny przy Jana Pawła II 11 jubileuszowego XV Międzynarodowego Festiwalu Organowego Czuby-2011. Bardzo ważny, bo swój jubileusz dłuższej o 10 lat, czyli 25-letniej działalności artystycznej obchodził nim twórca i dyrektor imprezy, znakomity organista Robert Grudzień. Obchodził w sposób najskromniejszy z możliwych, usuwając się w tło tematu dominującego ten wieczór – wspomnień o beatyfikacji polskiego papieża. Chyba mało kto sobie uświadamia, że jest to jedyny festiwal spoza centrum naszego miasta o zasięgu międzynarodowym. Czubom mogą zazdrościć go Bronowice, Kalina, Tatary, Czechów, Rury (w trzech wersjach, czyli osiedla LSM), Sławin, Sławinek i pozostałe dzielnice. Mam wyrzuty sumienia jak – w najlepszych intencjach, którymi, jak wiadomo, piekło jest wybrukowane – potraktowałem poprzednią edycję organowego fesiwalu pod pieczą niezawodnego proboszcza parafii, ks. Ryszarda Juraka w podsumowaniu pomieszczonym we wrześniu’2010 w Lubelskim Informatorze Kulturalnym ZOOM. Syn Marnotrawny, nazwany tak przez animatorów przedsięwzięcia, może dlatego, że towarzyszy wiernie festiwlowi od lat Bóg wie ilu, a tu pobłądził, nie będzie się rozwodził ani o tych krzywdach, ani o urokach muzycznego dialogowania organów i fortepianu jubilata Roberta z cudowną fletnią Pana i cymbałami niezawodnego Georgija Agratiny, tylko… Zaprosi do lektury tekstu o jubileuszowym XV MFO, szykowanym do ZOOMowego wydaniu z września obecnego roku.

Ale jeśli nie za bardzo potrafię ogarnąć, ilu festiwalom w świątyni papieskiej na Czubach towarzyszyłem, to wobec rozpoczynających się dziś, w niedzielę, Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych im. Ignacego Wachowiaka pozostaję totalnie bezradny. Skoro to festiwal sygnowany liczbą (rzymską) XXVI, to wychodzi – chwila kokieterii nikomu nie zaszkodzi – że, podwiązany doń przy narodzinach, zajmuję się nim od dzieciństwa. No, powiedzmy, od wściekłej młodości. Każdy – cóż za zboczenie w czasach folku, world music, a nie czystego folkloru! – mnie cieszy. Na każdy szykuję się jak na święto. Jak dzisiaj, gdy od godz. 18 w muszli Ogrodu Saskiego poddam się gwarantowaym wzruszeniom płynącym z oglądania i słuchania tej esencji – taki urok koncertu inauguracyjnego – najlepszych tchnień rodzimego folkloru przywiezionego przez zespoły z Białorusi, Chorwacji, Finlandii, Gruzji, Hiszpanii (dokładnie Kraju Basków), Indonezji, Rumunii, Słowacji, Tajlandii i Ukrainy dopełnionych naszymi niezawodnymi ludowymi tańcami i śpiewami w wykonaniu niezawodnych gospodarzy pięciodniowej fiesty – Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. Wandy Kaniorowej.

Następne dni, do tak samo totalnego ataku 11 odmian folkloru w, czwartkowym finałowym koncercie, będą rozkoszą wchodzenia w szczegóły i doceniania pełnej krasy, tego, co nam goście z – tym razem – dwóch kontynentów proponują.

Polecam z całego serca!

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: