Muszla dla folkloru

Tak się złożyło, że prawie dokładnie w miesiąc po zakończeniu imprezy, która sprowokowała ten text, wracam do niej, spoglądając na nią pod innym kątem widzenia. Niebawem, we wrześniowym zeszycie Lubelskiego Informatora Kulturalnego ZOOM ukaże się recenzja z popisów 11 dziecięcych zespołów z Europy i Azji. Tu będzie publicystycznie, jakkolwiek mam pokusę – i ulegnę jej! – żeby na dającej większą swobodę wypowiedzi autorskiej stronie blogowej powrócić także do spraw artystycznych. Ale ab ovo!

Lipcowe zlewy

W dniach pomiędzy 17 i 21 lipca, kiedy odbywały się XXVI Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne im. Ignacego Wachowiaka, nawet poważne media zaczęły w doniesieniach o nawałnicach szalejących nad Polską używać słów zarezerwowanych dla największych tragedii. Przykładowo, w środę, w przededniu finału tegorocznych Spotkań główny tytuł internetowego wydania GW krzyczał: Armagedon! Jak tu, zatem, nie zająć się w pisaniu o tegorocznej odsłonie naszego plenerowego wszak festiwalu niedogodnościami pogodowymi?

Widzom dojeżdżającym na koncerty XXVI MSF sosna nie runęła przed auta, raniąc 6 osób (stało się tak tego dnia na Mazowszu o godz. 19.45, gdy u nas dobiegał końca popis trzech zespołów). Nie spadały na widownię ptaki rażone piorunami. I nie wpłynęła pogoda na – od razu zaznaczmy, że wysoki – poziom artystyczny występów. Ale dyskomfort, przynajmniej tego dnia, uszczuplana działaniem deszczu publiczność bez wątpienia odczuła. Po śmierci w 1996 r. Igi Wachowiaka, szefa dziś noszących jego imię Spotkań, dyrektora organizującego imprezę od jego czasów Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. W. Kaniorowej, zawsze powtarzam – trochę na zasadzie naiwnego czarowania, ale to się sprawdzało! – że potrafi tam, na Górze, załatwić na kolejne edycje sprzyjającą aurę. Teraz – proszę nie przyjmować tego do końca poważnie – konkuruje z nim o względy w Niebie Mirek Olszówka i dla swego dziecka, Festiwalu Inne Brzmienia, potrafił pogodę zaklepać. Ironia losu polega na tym, że MSF od zawsze odbywały się na początku lipca. To bodaj CIOFF – Międzynarodową Rada Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej, która patronuje festiwalowi od 11 lat (to jej zawdzięczamy, że odbywają się one przemiennie, jednego roku w wersji dziecięcej, jak minione, a w następnym – lata parzyste – zespołów dorosłych) zdecydowała o przeniesieniu 26. Spotkań na drugą połowę miesiąca. – Krzywiliśmy się na to długo, ale po tym zimnie z początku lipca cieszymy się – opowiadał mi rozpromieniony Jan Twardowski, obecny dyr. Kaniorowców i festiwalu po pięknym niedzielnym koncercie inauguracyjnym bez kropli deszczu, a przy przepełnionej jak wakacyjny pociąg widowni. W poniedziałek było już gorzej. O godz. 18, porze ogrodowych koncertów, lało! Sprawdził się pomysł zaproszenia moknących widzów pod „kopułę” muszli. Wspólna Szła dzieweczka tylko ich rozhuśtała. Po pół godz. można było startować z koncertem już bez deszczu. Litościwie było we wtorek. Gorzej, jak się rzekło, następnego dnia. Żal było patrzeć na rejterującą z krzesełek publiczność. Pozostała ta z parasolami.

Interludium

Tu zrobimy wymyk i – nim dojdzie do wielkiego zacietrzewienia piszącego te słowa – oddech na doznania artystyczne, które nie pomieściły się w recenzenckim kanonie ustanowionym przez mych szefów. Spotkania, jak każdy

ambitny festiwal, mają wiele wątków i problemów. Oto kilka.

* Na ten przykłd odwieczny. Który z anonsowanych zespołów, szczególnie z egzotycznych krajów, tak naprawdę przyjedzie do Lublina i wystąpi u nas Tym razem. jedynie głupocie urzędasów z reprezentującej interesy krajów ze Strefy Schengen ambasady Holandii w Ghanie (odmówili wiz!) zawdzięczamy nieobecność reprezentanta Afryki,

* W dziecięcych wersjach festiwalu ujawnia się od dłuższego czasu sprawa wyglądająca zrazu na śmiesznostkę. Jak tu się nie uśmiechać widząc, że taneczne pary, jak na zabawach w remizach za PRL-u, tworzą dziewczyny, bo chłopaków dla nich nie staje (kiedy zobaczyłem dwóch zaledwie gołowąsów w tłumie kilkunastu pannic z zespoły z Finlandii, nie wytrzymałem i spytałem jedną z instruktorek Kaniorowców, czy pozostali poszli na wojnę z Ruskimi? Potwiedziła). Tymczasem jest to kolosalny problem drążący folklorystyczne zespoły – jak się okazuje – w skali światowej. Chłopcy dziś stawiają przed sobą inne wyzwania, chyba, że jest to start w telewizyjnym show typu Pokaż mi czy umiesz tańczyć lub casting do dance z gwiazdą w teledysku Geppert Edyty. Od może nawet dziesiątków lat do ZPiT Lublin każde męskie spodnie przyjmowane są z dobrodziejstwem inwentarza, a spódniczki muszą przejść ostrą selekcję.

* Spostrzeżenie najświeższe. Wreszcie już nie skąpi się czasu na występy zespołów w trzech koncertach monograficznych, w których mogą zaprezentować pełną paletę przygotowanych propozycji. Drzewiej, ale wcale nie tak dawno, koncert taki wg organizatorów mógł trwać góra 1,5 godz. I tyle! We wtorek, gdy na estradzie muszli wyjątkowo pokazały się nie trzy, ale cztery grupy (Tajowie musieli nazajutrz wyjechać z Polski) trwał on ok. godzinę dłużej. Wiem, że ku satysfakcji zespołów, które w przeszłości narzekały, że nie dano im się na dość specyficznych przy innych festiwalach ludowych – MSF w pełni wypowiedzieć.

* Satysfakcjonująco rozwija się wciąż młoda (to jedyna od lat innowacja w Spotkaniach) scena na Starym Mieście z koncertującymi kapelami zaproszonych ansambli. Animujący ją Adam Maruszak, z-ca dyr. Kaniorowców, sam muzyk, znalazł w wieczorach pod Trybunałem K. równowagę pomiędzy elementami zabawy i edukacji na temat folklorów i ich instrumentarium. A że zespoły potrafią traktować popisy w sercu Lublina niezwykle ambitnie i łączyć muzykę z tańcami, robią się z tego miniatury koncertów w muszli przy kompletnie innym, wieczornym audytorium. Efekt ten sam: wdzięczny aplauz!

* Frapuje mnie temat przybyłych ze wschodnich terytoriów Europy grup, które podbiły naszą publiczność swymi ekwilibrystycznymi popisami. Mowa o grupie Radist z ukraińskiej Winnicy, z tańcami pełenymi indywidualnych akrobacji i o Gruzinach z Abjari Georgia, skończenie profesjonalnych, niewyobrażalnie szybkich i energetycznych.Wbrew pozorom, nie stawiam tych dwóch zespołów w jednym szeregu. Uczulenie po ubiegłorocznym bezczelnym wtargnięciu dziecięcego ukraińskiego Słoneczka na „dorosły” festiwal pozostało. Trudno mi się oprzeć wrażeniu, że ledwo odrosłe od ziemi maluszki osiągnęły swój kunszt pod batogiem nieomal sowieckiej dyscypliny, wyprute zostały na dzień dobry z prawdziwej radości tańczenia a ich wytresowane uśmiechy raziły sztucznością przylepienia do dziecięcych oblicz. Co innego Gruzini, chłopy na schwał i urodne dziewoje w wieku – to odrębny temat co do kwalifikacji na poszczególne wersje Spotkań – ok. 18-20 lat, czyli w tym towarzystwie najstarsi. Nie jestem naiwny. I oni, z krainy Soso Dżugaszwili (zgadnijcie dzieci, kto zacz?), czyli wzorów oczywistych, mogli w dzieciństwie być ćwiczeni – bo niby skąd obecny profesjonalizm? – jak mało radosna młódź z Radist’i. Jednak na estradzie zdecydowanie już tego nie widać. Niomal narkotyczny szał, pasja, euforia po granice zranienia wywijaną szablą, co się zdarzyło w finale. I jeszcze była cyja, brzmiąca jak cała orkiestra

* Przygotowująca przez cały festiwal koncert finałowy Bożena Baranowska wybiera cymesy z pełnych popisów zespołów w wieczorach monograficznych Nie oznacza to bynajmniej, że poddaje się gustom publiczności łasej na efekciarskie parady Wręcz przeciwnie! To jej zawdzięczam pewną rewizję radykalnych sądów wyartykułowanych powyżej na temat kształtowania dzieciaków z zespołu ukraińskiego. Na bok w jej wyborze poszła uwielbiana przez widzów hiperparada z gapoka, a objawiła się subtelność solowego – tylko z towarzyszeniem harmoszki – śpiewu uroczej i pięknogłosej Ani w pieśni Mamena soroczka. Oraz pokazane zostało, że atrakcyjne tańce, jak zaprezentowany Oj, w polie na razdolie mogą pochodzić z okolic Winnicy, gdzie działa Radist i wcale nie podlegać wszechrosyjskim wpływom.

* W takich momentach refleksji człowiek wraca do doświadczeń osobistych, porównując młódź od dziecka zanurzoną w folklorze, – tą z Ukrainy i Indonezji, Chorwacji i Białorusi, itd, żeby nie wymieniać wszystkich – z własną latoroślą tańczącą i śpiewającą w zespołach ludowych od wieku lat 7 przez dwie dekady życia. Nigdy dzięki temu nie miała czasu na bezmyślne wystawanie przed blokiem, głupie zabawy i uleganie pokusom młodości. Nie wiem czy uczestnicy dziecięcych XXVI MSF to podobny materiał na człowieka, ale niechby tego był pokaźny procent, a już będzie na tym świecie piękniej i mądrzej.

* A Bożenie Baranowskiej należy pogratulować, że złamała jeszcze jedną z trwałych konwencji ponad ćwierćwiekowego festiwalu. Gdy zobaczyła, że w wieloosobowej porywającej postaci Abjari Georgia stanowi absolutny ewenement, taneczne zjawisko o znamionach galaktycznych, wyznaczyła Gruzinom, w przeciwieństwie do wszystkich goszczących u nas grup, dwa wejścia na estradę, w tym – ku radości tłumów na widowni – tuż przed finałem finału.

Ogród niereformowalności

Czas na zmianę tonu i najważniejsze problemy związane z przyszłością MSF. To, co widzieliśmy i podziwiali, już odeszło do przeszłości i za chwilę będzie, albo i już jest tylko miłym wspomnieniem. Czas zastanawić się jak może wyglądać kolejna odsłona festiwalu oraz następne? Jak Spotkania, które cały 26-letni czas funkcjonują przede wszystkim w podstawowym a czarownym miejscu w Ogrodzie Saskim, wpiszą się w tę przestrzeń po jej rewaloryzacji? I czy nie da się odratować czegoś z podjętych decyzji, a dokładnie – ich braku.

Wg mej świadomości nowa, (bo wszak nowa) muszla liczy sobie 10-11 lat. Sam kształt architektoniczny budzi liczne kontrowersje, ale nie jest ona chyba taka ostatnia, skoro, jak powiedział mi niedawno jej projektant, architekt (także świetny malarz, poeta, pisarz, krytyk i publicysta) Marian Makarski, o możliwość skorzystania z jego wizji i przeniesienia jej do stolicy Wielkopolski zwrócili i się do niego włodarze Poznania. Natomiast nie miałem pojęcia, albo nie pamiętałem, że wykonawstwo było tak lipne, iż już od co najmniej 6-7 lat nie są w ogóle używane garderoby znajdujące się w podziemiach obiektu. Zostały zaatakowane przez grzyb, który tak toczy mury, że panuje tam dojmujący smród. Nie dość tego, grzyb rozprzestrzenia się już na garderoby z parteru zaplecza muszli. Wszystko to sprawiło, że w ramach planowanych na przyszły rok prac odnowy zabytkowego kompleksu ogrodowego, o ile wiem z udziałem środków unijnych, przewidziano generalny remont, czy wręcz rewitalizację muszlowego kompleksu. Jakimś dziwnym trafem, nie obejmuje on najważniejszej przybudowy do koncertowego przybytku, czyli widowni.

Tą ostatnią, nie mając już sił do oskarżeń personalnych, nazywam od wieków Zemstą Pewnych Pań. Zespoliły się ongiś w – stwórzmy nową nazwę – grupie projektowo-decydenckiej. Przez całe lata walczyłem na łamach Kuriera Lubelskiego z jej wyrokami, doprowadzając do gniewnych zaostrzeń na linii ówczesnego szefostwa Kaniorowców z tym urzędniczym monumentem. W XX w. na widowni muszli koncertowej OS mogło zasiąść ponad 2 tys. osób. Monument wymyślił, że w nowej wersji będzie to obiekt absolutnie kameralny na ok. 300 widzów i na nieszczęście zatwierdził tę ideę generalny konserwator. Później, kto tylko próbował walczyć z tą idiotyczną, – bo wszak nasz Saski miał być lepszy niż np. przyjmującu wielotysięczne tłumy londyński Hyde Park czy Opera Leśna w Sopocie! – decyzją, słyszał, że przecież macie to, czegoście sami chcieli! Ostatecznie jakimś cudem udało się wywalczyć 700 miejsc, a zupełnie, jak mówi pewien dyrektor, psim swędem, doprowadzić – mało kto to liczył i mało kto wie – że stałych krzesełek (siedzisk?) jest 1033.

Mało! Mało! Za mało! Na każdych Spotkaniach, dla których muszla ogrodowa jes wymarzona, a także – wszelako – na licznych innych wydarzeniach artystycznych miejsc brakuje. A za płotkiem ograniczającym widownię, tkwi wcale nie zabytkowa, łysa jak kolano ośla łączka, na której stały dawniej ławki dalszego, górnego ciągu amfiteatru.

Przy projekcie pod auspicjami UE ani nikt nie wpadł na pomysł, żeby żywotnym dla lubelskiej kultury problemem się zająć. Tabula rasa. Nie ma tematu! Nawet nie pomyślano, że przy tak wyjątkowych okazjach jak MSF, nawiedzane przez całe rodziny, dzieci i emerytów, inwalidów i młodych sprawnych ludzi, można by tam tymczasowo postawić całe szeregi podwiezionych jakimś tirem ławeczek.

Dach nad głową? Czemu nie?

Podobnie – i tu ostatecznie wrócimy do lipcowej pogody – nikt nie pomyślał o czymś innym. – A jaki to problem, żeby widownię zadaszyć? – spytał się mój znajomy na opowieść o festiwalowym moknięciu przed muszlą. No, właśnie! Jaki? Unijne pieniądze pójdą na próbę ożywienia słynnego, a martwego od ponad pół wieku jesiona (kto pamięta knajpkę Pod Jesionem?) lub wycięcie jego kikuta (mnie nie przeszkadza). Dachu nad głową na mokrym, nawałnicowym – co staje się normą każdego lata – świecie sasko-lubelskiego ogrodu nie uświadczysz!

Miło było słuchać, jak gość specjalny inauguracji ostatnich Spotkań, ambasador Indonezji, zauważył – widząc „gawronie wesele” nad amfiteatrem muszli, – że nawet ptaki cieszą się na rozpoczęcie naszego festiwalu. Szkoda, że nie wiedział, iż to takie same pasożyty, likwidujące swą czarną masą inne ptactwo, niszczące faunę i florę zielonej enklawy Lublina bardziej niż tłumy publiczności przybywającej na MSF, jak ci, którzy nawet nie chcą mieć wizji rozwoju Ogrodu Saskiego.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: