Na sledanou, Vašku!

Za kilka godzin się to stanie. W wynoszącej się dumnie nad Hradczany praskiej katedrze św. Wita spowite w żałobie Czechy oraz cały – jak to się mówi – demokratyczny świat pożegnają Go. Václav Havel już nie da nam nadziei na spotkanie. I na dalsze dopełnianie tej księgi, o której, na wieść o jego śmierci, przepięknie powiedział największy dziś z czeskich pisarzy Milan Kundera, że dziełem Havla najważniejszym (wolę tłumaczenie: najznakomitszym) było Jego własne życia.

Kocham czeską literaturę. Należę do szajbusów zwanych hrabalistami. Uwielbiam także filmowe dzieła z Barandova i najjaśniejszy szlag mnie trafia na durną polską sentencję: „Czeski film – nikt nic nie wie”. Ale – językowy ignorant – nawet nie jestem pewny, czy zawarte powyżej w tytule zdrobnienie imienia prezydenta, dramaturga i działacza opozycji znad Wełtawy dobrze zapisałem.

Będą to refleksje oboczne. Człowieka, który nigdy nie miał szczęścia znaleźć się nawet w pobliżu zmarłego 18 grudnia intelektualnego idola. Moj dzieciaki bardzo rzadko zakłócają obyczaje ojca i szanują me rozliczne drzewkowe fanaberie. Tego sądnego dnia, zostałem jednak gwałtownie rozbudzony dramatycznym okrzykiem:- Zobacz, co się stało! Wędrówka po wszelakich kanałach informacyjnych zaowocowała także wizualnymi spotkaniami ze starym znajomym. Zarówno na wyciągniętych przez stacje tv z archiwów czarno-białych filmach z okresu Aksamitnej Rewolucji, jak i na najnowszych, barwnych, gdzieś w tle, albo tuż obok Havla niezwykle często pojawiał się zarośnięty, długowłosy Andrzej Jagodziński. Wtedy przed oczami i w wątłych zwojach pod czerepem głupim stanęło to, co utraciłem z opowieści tego nieprawdopodobnego – jak to definiował Bohumil Hrabal, nieprzetłumaczalnym na polski słowem – pábitela.

Jagodę poznałem w Brnie, gdzie zawędrowałem epokę temu, po koniec lat 90. ze Sceną Plastyczną KUL. Nauczył mnie na dzień dobry, że najlepszą zakąską do piwa są utopence (marynowane, jak nasze ogórki, parówki –zaraziłem z czasem tą potrawą Leszka Cwalinę i w skutkach załogę Hadesu). Wtedy się dowiedziałem, że ten absolwent filologii czeskiej i słowackiej, tłumacz, publicysta, redaktor, b. dziennikarz Radia Wolna Europa i Gazety Wyborczej, opiekuńczo wspomagał ekipę Leszka Mądzika jako dyrektor Instytutu Polskiego w Pradze. Ze dwa lata później trafiłem z tymże teatrem już do samego cudownego miasta nad Wełtawą i pod skrzydła Andrzeja.

To z tych czasów pochodzą moje wokółhavlowe wyrzuty sumienia. Mając najlepszego w życiu przewodnika po mieście Kafki, Čapka, Haška i Pana Bohumila, wolałem jak mnie wiódł do hotelu, w którym bohater tego ostatniego obsługiwał angielskiego króla. Albo do może jedynej na Malej Stranie – na prawo, idąc od Starego Miasta, poniżej Mostu Karola – jazzowej knajpce, w której nie piwo, a winko podawano. Wolałem nawet, jak mi w łeb wbijał, że nie wolno chodzić do słynnej piwiarni U Fleku, bo ona już (12-13 lat temu!) jest komercyjnym g… dla turystów z kraju, który, dzięki niejakiemu Adolfowi H., wsławił się pewnym aktem poprzedzającym wybuch II wojny światowej

Nie byłem uważnym słuchaczem. Cieszyło mnie to, że Jagodziński jest takim cudownym cicerone. A on, jak się okazało także – wg protokołu dyplomatycznego – radca kulturalny Ambasady RP w Pradze, a przede wszystkim jako działacz polskiej opozycji doskonale znał Havla. Ba! Był z nim zaprzyjaźniony (stąd tyle sekwencji z filmów dokumentalnych z jego udziałem) i spotykał się z ówczesnym prezydentem Republiki Czeskiej na zupełnie prywatnej stopie.

Mea maxima culpa! Z tej części opowieści Jagody, którymi nasycał mnie w wędrówkach po Złotej Pradze zostały jedynie odpryski. Coś o dwóch żonach Havla i ich postrzeganiu przez czeskie społeczeństwo… Coś o kompleksie głowy czeskiego państwa jako dramaturga… Coś o sławetnym spotkaniu z polskimi opozycjonistami w Karkonoszach… Coś o…

Jedno jest pewne. Andrzejek Jagodziński nauczył mnie, że do Havla można – podobno szczególnie poddawał się tej formie imienia wypowiadanej przez Polaków – mówić: Vašek.

Dziś rano ostatni szum.

Potem śpij spokojnie – że spolszczę – Waszku! Pragnę szczerze zasłużyć sobie na zrealizowanie zawartych w tytule słów: do widzenia. W tym lepszym ze światów.

Skromna – jeśli można – dedykacja textu dla pięknej czechofilki AniČki.

PS. Andrzej Sławomir Jagodziński (1954 – Włocławek) od 2010 dyrektor Instytutu Polskiego w Bratysławie, dyrektor Festiwalu Wyszehradzkiego, do marca 2006  dyrektor Międzynarodowego Funduszu Wyszehradzkiego. Na mojego nosa, to jego zasługą było powstanie w Lublinie Festiwalu Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi, który być może w czerwcu dopełznie do już 7. edycji.

Kategorie:

Tagi:

Rok: