Na wschód od Odry

Dyrektor Zespołu Pieśni i Tańca Lublin, organizującego od początku lat 90. tamtego wieku festiwal noszący dziś jego imię, śp. Ignacy Wachowiak, uparcie zawsze powtarzał, że prawdziwy folklor zaczyna się na wschód od Odry. Fachowiec, co się zowie, wiedział, co mówi. Muzyczna i taneczna sztuka ludowa Zachodu, powiedzmy z Niemiec, Holandii, Skandynawii, nawet Włoch potrafi być – bez obrazy – nudna jak flaki z olejem, daleka od porywania widowni wigorem, niewiele różniąca się w poszczególnych regionach krajów strojami, rytmami, choreografią…

Można, zatem, śmiało powiedzieć, że w programie XXVIII Międzynarodowych Spotkań Folklorystycznych (Lublin – Nałęczów, 14-18 lipca’2013; edycja dziecięco-młodzieżowa) dokonał się cud, jakiego nie pamiętają nawet osoby towarzyszące im od ich akademickich początków i poniekąd spełniło się marzenie Igi, żeby do nas trafiało to, co w tej sztuce w Europie i na świecie najcenniejsze. Spośród 10 występujących na festiwalu zespołów, reprezentantem najbardziej wysuniętego w zachodnią stronę kraju okazali się… jego gospodarze z ZPiT Lublin im. Wandy Kaniorowej – grupa Mały Lublin I. Nawet, jeśli jest to przypadek, a nie działanie CIOFF – Międzynarodowej Rady Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej, od 13 lat sprawującej organizacyjną pieczę nad lubelską imprezą, (co oznacza ostre okresowe weryfikacje – skutkujące m.in. tym, że dziecięce wersja MSF ostała się jako jedna z zaledwie trzech w Polsce – i wyraźne wskazówki programowe), trudno nad tym faktem przejść do porządku. Przyczynił się bowiem do niekłamanego sukcesu minionych Spotkań. Grupy z Albanii, Armenii, Białorusi, Chin, Czarnogóry, Gruzji, Łotwy, Słowacji i Ukrainy oraz nasz, wykreowały przebarwną, nakręcaną żywiołem młodości i tego, co prezentowały, karuzelę folklorów, o jakiej mogą tylko marzyć inne tego typu festiwale. Zostaliśmy uszczęśliwieni sztuką niosącą radość życia a przy tym sięgającą – nawet przy całym przetworzeniu artystycznym, co jest też udziałem Kaniorowców – do folkloru in crudo, najgłębszych korzeni lokalnej sztuki ludowej. Najpiękniej ta karuzela się kręciła podczas koncertu otwarcia i galowego na zakończenie XXVIII MSF, gdy prezentowało się w wybranych suitach wszystkie 10 ansambli (kolejny cud: po raz pierwszy od niepamiętnych czasów do Lublina dotarły wszystkie anonsowane wcześniej zespoły!). Ale wszak szczęście dotknęło też tradycyjnie chore maluszki z Dziecięcego Szpitala Klinicznego na Chodźki, kuracjuszy i mieszkańców Nałęczowa na koncertach przed NOK, a także, po latach, widzów z Amfiteatru w Białej Podlaskiej, gdzie udały(li) się na półmetku imprezy Chinki i Gruzini. Jeśli dodać do tego bardzo ciekawe, nawet edukacyjnie, gromadzące duże rzesze publiczności koncerty kapel (wykonawcy na ogół dużo starsi) przed Trybunałem na Starym Mieście, radosne doświadczenie sięga rangi znaczącego wydarzenia.

W programowej zawartości 28. odsłony MSF jest jeszcze b. ciekawy rys. Stali bywalcy festiwalu już się przyzwyczaili, że nie zawiodą się nigdy (no, prawie!) na popisach reprezentantów niektórych krajów goszczących na Spotkaniach już wielokrotnie. Jak w dym wali się np. na Gruzinów, tak jak teraz z zespołu Warazi, by popadać w euforyczny zachwyt, czy to będzie „Tiuluri” sławiące męstwo chłopców (10 – tańczących także na puentach!) i subtelność dziewcząt (8 – nota bene pierwsza od lat grupa z przewagą sił męskich!!!), czy rewelacyjna czarno-biała „Aczara”, albo „Parichaba” ze znaną, odbierającą tchnienie żonglerką białą bronią. Podobnie reaguje się na przedstawicieli Ukrainy, tym razem Barwinok z Kowla. „Kazaczok” z cyrkowo-gimnastycznymi choreografiami, porównalnymi tylko do kunsztu grupy z Tbilisi zawsze powali widzów na kolana. Zresztą na tym oparty jest patent dyr. artystycznej festiwalu Bożeny Baranowskiej na konstrukcję dwóch najważniejszych zbiorczych koncertów. Można stawiać duże pieniądze, że w celu zadowolenia odbiorców, na zakończenie prezentacji słusznie postawi na pewniaki – tu Gruzinów (otwarcie) i Ukraińców (finał). Tymczasem XXVIII MSF sypały z kobierca folklorów niespodziankami zaskakującymi i matuzalemów imprezy. Przybywają oto z krajów nadadriatyckich dwa świetne zespoły, Sloga z Czarnogóry i Kaltersia z goszczącej po raz pierwszy w Lublinie, a może i w naszym kraju Albanii i nie dosyć, że kładą na łopatki swym kunsztem, to zasiewają ziarno niepokoju nawet u fachowców, czy rzeczywiście znamy folklor bałkański. Okazuje się, że w tańcach tych charakternych narodów dbających zawsze (na ile mogły) o swą odrębność ani śladu korowodowego horo, którego aż za pełno u sąsiadów, z Serbii, Macedonii, Grecji, Bułgarii…, ani jego szalonych, karkołomnych rytmów, typu np. 11/13. Grupa znad bajecznej Zatoki Kotorskiej (sam nazywam ją fiordem), o niespotykanej w Europie 76-letniej historii, w „Opowieści o żeglarzu” i jego miłości zadziwia wysmakowanym spokojem i liryką, a taniec na finał piosenki „Sapinie”, skakany a capella, z wybiciem stopami jedynie rytmu, ma moc baśniową! Przedstawiciele kraju Skënderbeu (zgadnijcie dzieci, kto zacz?) doprowadzili zaś recenzenta do zaburzenia zmysłu wzroku, nie tylko bogactwem strojów w „Weselu w Tiranie”. Z powodu tego, że w choreografii na trzech planach zastosowano różne zupełnie stylistyki tańca pod tą samą muzykę i wszystko mieszało się w bogactwie rytmu, nie sposób było policzyć, ilu tancerzy zawładnęło sceną (okazało się, że 28, co jest rekordem tego festiwalu). Łatwiej było przy okazji „Tańca orła”, ale i ten inscenizowany układ osiągnął wyżyny nieomal musicalowej eksplozji sztuki ludowej z zachowaniem jej podstawowych wartości.

Ale wartości podobne dało się dostrzec i usłyszeć w prezentacjach pozostałych uczestników. Jakąż frajdą było odkrycie, że w łotewskim folklorze podlegającym na ogół wpływom skandynawskim, (czyli, jak się rzekło wyżej, nudnym) są takie wyjątki jak pokaz Ceiruleitis. Chyba wszystko wynika z tego, że grupa działa na terenie, gdzie wieki temu były „nasze” Inflanty, bo jak inaczej wytłumaczyć, że dało się słyszeć w jej piosenkach biesiadnych nutę polską z zaśpiewem „Ojra!”? Fana góralszczyzny, folkloru naszej części Spisza, zawsze bądą cieszyć podbudowane cymbałami posuwiste tańce i śpiewy na madziarską nutę takich grup, jak Kaluziar ze Słowacji. Białoruska Slawianoczka Amberd z Armenii śmiało mogą dołączyć do pupilów widowni z Gruzji i Ukrainy, głównie w momentach dynamiki z granicy cyrkowych porywów. Po doświadczeniu z dyskotekowego występu zespołu z Chin przed kilku laty, dyr. Baranowskiej udało się nawet zapanować nad wyobrażeniem o prezentacji regionalnego folkloru koryfeuszy prowadzących małe dziewczynki z Guiyan Colorful Guizhou Arts School. Zapamiętamy dzięki temu z ich występu nie papuzie stroje jakiegoś dalekowschodnio-zachodniego pop i nieznośnie patetyczną symfonikę z playbacku, tylko raczej kunszt 3 kilkuletnich instrumentalistek grających na 24-strunowych szarpańcach o harfowym brzmieniu. A ten komplet dopełniła wzmiankowana grupa Mały Lublin I, świeży jeszcze zdobywca  I nagrody pośród ponad 20 zespołów z całego kraju na II Ogólnopolski Festiwal Dziecięcych i Młodzieżowych Zespołów Folklorystycznych PASIACZEK 2012 w Opocznie, którą prowadzi Monika Pacek. To ona przez 5 dni Spotkań pracowała nad wybranymi z wszystkich uczestniczących zespołów tancerzami i przygotowała na finał finałowej gali opus w postaci niezawodnego, zawsze powodującego mrowienie na plecach popisu tutti. Po suicie lubelskiej jej małych Kaniorowców, do tanów w „Zabawach dziecięcych” ruszyły w swych narodowych strojach pary ułożone w niespotykane konfiguracje – Chinka z Polakiem, Gruzin z Czarnogórką, Albanka z Białorusinem… Itd, itp. Łez wzruszenia i uznania nie dało się powstrzymać.

Żeby jednak nie zagłaskać na śmierć XXVIII wydania MFS, trochę dziegciu do powyższej beczki miodu. I już nie chodzi wyłącznie o takie marginalia, jak konferansjerka Tomasza Misztala, któremu odpuściło się krytyczne uwagi przez kilka festiwali w nadziei, że coś z nich pojął. Nic nie pojął! Łasy na łatwy poklask, kryjąc się za misją edukacyjną, uważa rechot dochodzący z widowni po jego ciężkich dowcipach za dowód uznania a nie objaw bezradnego zażenowania. Nie chce się nauczyć niczego z klasy swej estradowej partnerki Doroty Kukawskiej. Nie wyciąga wniosków z tego, jak ciekawie i kulturalnie, nie pomijając okazji do odpowiednich nauk kierowanych do publiki, zapowiada pod Trybunałem kapele Adam Maruszak. A ponieważ to w Kaniorowcach jeden z jego szefów, powinien Misztal natychmiast udać się doń na korepetycje, albo wstydliwie oddalić do odpowiednich szkół enterprenerów. Cóż, mało ważne. Tu chodzi o pryncypia. Wbrew temu, co rajcuje wielu odbiorców, Wasz sprawozdawca uważa za katastrofę przeniesienie po 27 latach festiwalu spod gwieździstego nieba nad muszlą Ogrodu Saskiego pod dach Centrum Kongresowego UP, nawet w pełni świadomości, że to największa sala widowiskowa Lublina. Wypełniała się po brzegi codziennie i tych ok. 600 miejsc było wciąż za mało, bowiem miejmy świadomość, że do modernizacji ogrodowego amfiteatru mieściło się tam 2000 osób i tyle potrafiło na folklor przybyć. A po tragicznej decyzji pewnej pani konserwator, kameralizującej widownię, nadal się udało powiększyć ją różnymi manewrami do ponad 1100 miejsc, a na polanie za płotem zasiadali jeszcze ci, którym luksus oglądania festiwalu na ławkach urzędniczka-wyrocznia zabrała. A potem nastąpiła jeszcze większa ratuszowa katastrofa, zwana renowacją Saskiego i jego muszli z udziałem kilku snujących się po parku robotników. Zrozpaczony sytuacją dyr. ZPiT Lublin Jan Twardowski wymyślił, że Kaniorowcy przysposobią na ubiegłoroczne Spotkania korty Lublinianki naprzeciwko już zburzonego kina Kosmos. Ile to musiało kosztować zespół supłający pieniądze ze swego budżetu (komfort widzów litościwie pomińmy), skoro teraz bardziej opłacała się desperacka ucieczka do wcale nie taniego centrum przy Akademickiej? Wstyd! Nie zespołu. Miasta!

Jeśli w Ratuszu tego sygnału ostrzegawczego nie zrozumiano, podpowiem. Od połowy lat 90., od śmierci Igi Wachowiaka, od którego mądrej konstatacji ten tekst zacząłem, odpowiednie rozmowy z Nim i prośby o załatwienie sprawy tam, gdzieś w górze, u Najwyższego, skutkowały tym, że kolejnym Spotkaniom pod chmurką towarzyszyła piękna pogoda. Tak było, z absolutnymi wyjątkami, rok po roku! I chociaż Janek Twardowski chciał lublinianom zrekompensować brak festiwalowych występów na świeżym powietrzu i zorganizować korowód, paradę zespołów na trasie Plac Litewski – Ratusz, której nigdy nie przewiduje się przy dziecięcych edycjach MSF, do niej nie doszło. Musiał Ignacy się zdenerwować na całą sytuację, interweniować u odpowiedniej Instancji, bo tak strasznie lało, że dzieciaki nie można było narażać na przemoknięcie. Pochód barwnych folklorów odwołano. 10 zespołów pod Ratusz nie dotarło i Pan Prezydent Miasta Lublin uczestników XXVIII Spotkań nie powitał. Czy nikt nie pojął w ratuszowym gmachu, że odbył się akt znaczącego pokiwania palcem?

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: