Namiętności Marka

Patrzę na dedykację z datą „lipiec 2000” i myślę, że to może być jedyne alibi dla tego, że do tej pory nie napisałm o książce Marka Danielkiewicza. W lipcu to ja nie o pisaniu a o urlopie myślałem i zaiste zaraz do słonecznej Hiszpanii podążyłem. O Namiętnościach miał swe zdanie wyrazić na piśmie kolega zmieniajacy mnie przy redagowaniu kolumny kulturalnej, ale onego roku taka posucha na tak zwanej niwie latem zapanowała i takie ogórki na niej urosły (bo sezon ogórkowy, jak powszechnie wiadomo, rozwija się wprost proporcjonalnie do braku wydarzeń artystycznych), że strona we wtorkowym Kurierze sygnowana w okolicy paginy napisem Kultura w ogóle przestała się ukazywać.

Kiedy z końcem sierpnia Kultura się odrodziła, ani kolega ani ja w przedsezonowym zgiełku nie pamiętaliśmy o zaległości. Co pewien czas notowałem jednak u siebie powroty dokuczliwych wyrzutów sumienia (objawy: walenie dzięcioła w puste przestrzenie pomiędzy zwojami mózgowymi i permanentna, niepohamowana czkawka), osobliwie wtedy, gdy Marek nie zrażony milczeniem na temat wakacyjnej przesyłki, słał swoje, czyli listy lub kartki z życzeniami. Bo Marek Danielkiewicz należy do kompletnie zamierającego gatunku istot napędzających swe funkcje życiowe uprawianiem sztuki epistolarnej. Ja sam już dawno przestałbym kierować listy do chamów, którzy nie odwzajemniają się ani linijką korespondencji adresowanej w stronę odwrotną. A Marek, nie! Markowi to nie przeszkadza. Jakby kultywował sztukę dla sztuki. Jakby źle się czuł bez codziennej porcji kleju zlizywanego ze znaczków pocztowych i bez poklepywnia po brzuchu – na szczęście, na dobrą drogę – skrzynki połykajacej te jego pięknie uparte listy.

Na marginesie. Józef Opalski, enfant terrible polskiego teatru, którego kiedyś na premierze Lunatyków w reżyserii Krystiana Lupy na Scenie Kameralnej Starego Teatru chciałem zamordować, bo uważał, że on da osobiście lepszy spektakl na widowni, twórca wielu słynnych przedstawień (pamiętacie Zagraj mi melodię z dawnych lat Weilla z Bożeną Zawiślak – Dolny?) i kilku, delikatnie mówiąc, mniej udanych, ale przy tym fascynująco renesansowa postać, napisał niedawno o Danielkiewiczu: „I mieszka w prowincjonalnym Lubartowie. Nigdy tam nie byłem, a z samym Markiem, przez lata, widziałem się kilka razy. Wymieniliśmy za to wiele listów…”

Otóż ja, tego ostatniego nie mogę powiedzieć, bo jak się rzekło, panuje w tym względzie bolesna jednostronność. W Lubartowie – też w przeciwieństwie do Opalskiego – bywałem wielokrotnie. Ale jedno nas łączy z krakowskim artystą: z Markiem D. przez lata znajomości widziałem się kilka, no, kilkanaście razy. To zadziwiające. Mieszkamy tak blisko siebie. On bywa w Teatrze Osterwy, wpada do redakcji Akcentu. Dusza nam gra na pokrewnych częstotliwościach. A jednak… Gdyby nie to, że jako szef lubartowskiej kultury a później pracownik placówki muz nadobnych nie zaprosił mnie dwukrotnie na spotkania autorskie (sic!) z młodzieżą w tamtejszej uroczej bibliotece (Marek nie uważa mnie za dziennikarza, łechcząc mą próżność, winduje mnie na półkę zarezerwowaną dla krytyków sztuk wszelakich, czyli miejsce tuż obok prawdziwych artystów, jak ostatnio, gdy wystąpiłem wraz z… Bohdanem Zadurą), chyba nie mielibyśmy okazji dłużej porozmawiać. Chcę przez to powiedzieć, że mamy do czynienia z typem samotnika, który nie koniecznie dba o rozliczne kontakty i odmianą prowincjusza, który – i tego mu szczerze zazdroszczę – chwali sobie swą sytuację, bo nie sprawia mu trudności wyskoczenie z prowincji („prowincja jest w nas” – rzecze klasyk) do tak zwanego wielkiego świata i spotkania się ze sztuką przez duże „S”.

Ano właśnie! Najlepszym na to dowodem są Markowe Namiętności noszące dopisek Notatnik teatralny i literacki, książka o której – po kolejnej porcji listów i tekście przesłanym do opublikowania, co spowodowało doprowadzenie wyrzutów sumienia do mało przyjemnej temperatury wrzenia – przypomniałem sobie wreszcie skutecznie. Danielkiewicz nie rości sobie pretnsji krytyka uprawiającego poletko recenzenckie systematycznie. I to chyba jest jego szczęście. Marek bieży do teatru tropem przyjaciół i artystów, których szczególnie ceni, którzy kiedyś stanęli na jego drodze i z którymi znajomość dopieścił tymi swymi listami kreślonymi – co widać po charakterze pisma – tak pośpiesznie, jakby bał się, że zabraknie mu czasu na spełnienie obowiązku (czytaj: potrzeby) wysłania korespondencji do kilkunastu jeszcze adresatów.

Namiętnościach znajdziemy zatem miniatury eseistyczne (rzadko który tekst przekracza cztery strony książki) z pielgrzymownia za dziełami wspomnianego Józefa Opalskiego (chorzowski Teatr Rozrywki, sceny krakowskie), Krzysztofa Zaleskiego (warszawskie Ateneum), Janusza Wiśniewskiego (nie ma Wiśniewskiego w książeczce? – jest obok w zapiskach Markowych o spektaklu w poznańskim Teatrze Nowym). Jeśli czasu (a pewno i forsy, bo ile może zarobić urzędnik czy instruktor kulturalny?) zabraknie na dalekie wędrówki, Danielkiewicz podjedzie do pobliskiego Lublina i napisze jakiś swój oddzielny, nie ulegajacy sugestiom zawodowych miejscowych krytyków tekst o realizacjach dzieł Paula Claudela, Antoniego Czechowa, Hermanna Hessego na deskach Osterwy. A jak tego nie stanie, albo gdy autora Namiętności złoży jakieś choróbsko (Marek, dziesięć lat młodszy ode mnie, choruje niepokojąco często, ciagle czytam o tym w jego listach) pozostaje wciąż niezawodny Teatr Telewizji, o którym nie pisuje już niemal nikt.

Jest jeszcze druga część notatnika – krąg literacki. I tu powracają ulubieńcy (no, nie wszyscy oni tacy) Danielkiewicza: Emil Cioran i Magdalena Jankowska (tak, tak, taki zestaw!), Dario Fo (znów wykrzyknik!) i Jan Kott (nie wiem, co by powiedział na takie towarzystwo), Jacek Dąbała i Fryderyk Engels (też nie wiem, co rzekłby nasz kolega z TVL na posadowienie obok tego, którego widywało się w latach komuny na transparentach z Marksem, Leninem a nawet ze Stalinem) i jeszcze raz krakowski doktor, przez przyjaciół zwany Żukiem, tym razem jako autor Korespondencji Józefa Opalskiego z Doktorową z Wilczej.

To list nr 51, opublikowany w krakowskim Dzienniku Polskim 28 grudnia roku już minionego, dał mi ostatecznego kopniaka do pochylenia się nad 80-stronicowym zbiorkiem. To z tej korespondencji pochodzi cytat pomieszczony wyżej. I z niej zaczerpnę jeszcze jeden. Fragment poświęcony Namiętnościom zaczyna się od słów: „Na zakończenie coś pocieszającego”. Po wyłuszczeniu, kto zacz Danielkiewicz i po przywołanej już cząstce, Opalski pisze: „W czym jednak to pocieszenie, słusznie Pani zapyta? Ano w tym, że z daleka od Warszawy czy Krakowa mieszka ktoś, kto myśli i czuje bardzo podobnie do nas. Oto cytat z tekstu o Janie Kotcie: Potrzeba pokory, by pisać o teatrze. Ale potrzeba też odwagi, by pisać prawdę. A prawda o teatrze bywa często gorzka i bolesna dla tych, którzy teatr tworzą. Czy czegoś to Pani nie przypomina?”.

Marek z kolei napisał do mnie (wybacz Marku, że to upubliczniam): „Trochę mi to pochlebia, bo Żuk jest b. powściągliwy w wystawianiu laurek”. Sądzę, że nasz prowinciusz-nie prowincjusz z Lubartowa zasługuje na takie słowa. Prawdziwie podziwiam jego umiejętność eseistycznego obudowania recenzji, tych pełnych erudycji wywodów, które nie sa jednak erudycyjnymi popisami. Przeczytajcie pierwszy tekst z książki, eseik o Don Carlosie a będziecie wiedzieli o co chodzi. Podziwiam więc Marka i znowu mu zazdroszczę. On nie dostał się w tryby machiny gazetowej. On nie ma obowiązku pisania ad hoc, w pędzie, często na kolanie. On w ogole nie musi pisać recenzji. On je chce pisać. I ma czas, spokojny, powolny czas, by materię sztuki, całą jej historyczne i literackie tło przeanalizować, przetrawić, po prostu dogłębnie przemyśleć. I robi to wspaniale.

Żeby nie być gołosłownym, zamieszczam obok najnowszy tekst Marka Danielkiewicza. Bo czas wreszcie powiedzieć, iż mam tę satysfakcję, że byłem w większości przypadków recenzji zamieszczonych w Namiętnościach. Notatniku teatralnym i literackim, pierwszym – nie licząc autora – ich czytelnikiem. Część z nich Marek przesyłał do kwartalnika Akcent, ale lwia część publikowana była w latach 1995 – 1999 na redagowanej przez niżej podpisnego niniejszej kolumnie kulturalnej (kilka w ramach cyklu zatytułownego przez autora Pochwały). To także satysfakcja. Dla redaktora. dla innych autorów pisujących dla potrzeb Kultury. Dla redakcji Kuriera Lubelskiego, który wszak jest daleki od pretensji bycia pismem krytyczno-literackim. Dlatego wszelkie posądzenia o kumoterstwo przy pisaniu wszystkich powyższych słów będą odrzucane precz.

Andrzej Molik

Marek Danielkiewicz Namiętności. Notatnik teatralny i literacki. Grafika na okładce – Dariusz Dessauer; ilustracje – Marek Danielkiewicz (!); posłowie i redakcja – Sławomir Pokraka. Wydawca: OFICINA POETICA. Lubartów 2000.

P.S. Recenzja z Namiętności ukaże się (może się już ukazała?) w pierwszym tegorocznym numerze Nowych Książek.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: