Nie dotykaj mnie

Leszek Mądzik wrócił wreszcie do praźródeł. Dokładnie, do miejsca, które zrodziło jego teatr. Dla niego bazowego, rudymentarnego, któremu – bez wątpienia nie planując tego – swym teatrem nadał znaczenie zupełnie osobne, wymykające się uczelnianej administracji, czy też jurysdykcji, a nawet obyczajom jakie studenci tu przez dziesiątki lat zaprowadzali. Doprawdy, zaraz, niebawem się zorientujemy, że to na mapie historii teatru polskiego punkt tak szczególny, jak… – tu nasuwają się porównania liczne, ale, by nie przesadzić, nie śmiem ich uruchamiać. Miejsce to ważne jednak, przede wszystkim, dla Mądzika.

To w Starej Auli KUL, o której tu mowa, w jej kiszkowato wydłużonej przestrzeni, Leszkowej weny tajemnym afrodyzjaku, artysta zadomowiony weń i nią natchniony, najpełniej i najpiękniej się spełnia od lat – licząc tylko działanie autorskiej Sceny Plastycznej – czterdziestu. Od Ecce Homo i od wszystkich tych, już zawsze w tytułach jednowyrazowych, spektakli tworzących legendę sceny z uczelni przy Al. Racławickich 14 – Wieczerzy, Ikarze, Zielniku, Brzegu, Wrotach, Szczelinie, Kirze… Ostatni z firmowanych przez SP KUL spektakli, Bruzda, w którym Leszek Mądzik postanowił odkryć w pełnej, jak nigdy doświetlonej wizji, wiele z tajemnic swego na ogół mrocznego teatru, a poza tym, zachciało mu się być – śladami docenionego przezeń dopiero z latami Tadeusza Kantora ze słynnych realizacji, Wielopole, Wielopole, czy spadkowego Dziś są moje urodziny – demiurgiem wydarzeń, miał premierę poza kulowską aulą, w kościele św. Anny w Kazimierzu Dolnym. Pytanie, czy to się odbiło na bruzdowatej wizji, niechaj nie przestanie niepokoić gorliwych apologetów artysty, którego – jak go od dobrych kilkudziesięciu lat znam – ich zachowania wprowadzają w prawdziwy popłoch. W tym momencie ważniejsza (no, bez przesady, to wcale nie takie ważne!) wydaje się próba ustalenia, kiedy to Leszek zrealizował swą, jak zwykle skończenie osobistą, wizję artystyczną w ubogiej na co dzień, zaprzeczającej jego wizjonerstwu scenografii Starej Auli. Skoro Bruzda objawiła się światu pięć lat temu (mój kolega, kronikarz niedościgniony, admirujący wytrwale Mądzikowe dzieło, w tym drobiazgu akurat się myli), w listopadzie 2005, to – znając postępujące z czasem spowalnianie przez Leszka premier – mogło to być z lat temu i 6 i 8. Nie potrafię szybko sprawdzić, czy w czeluści czerni wprowadzano mnie wówczas na różewiczowskie Odchodzi. Chyba jednak tak.

I oto Przejście. Powrót do źródła przeżyć dawnych. Do „pra”. Jakże znaczący. Znamionowany już trochę – Boże!, czy tylko trochę w tym obecnym medialnym szumie? – tęsknotą za uniesieniami przypadłymi, zaprzeszłymi, w zapomnienie wpędzonymi. Normatywami myśli od sensów ostatecznych nie próbujących uciec… Wszystko w ciszy dźwięków. Wszystko w porażającej jaskrawości czarnego mroku. Gdy rzęsy bronią dostępu obrazu do oka, bo – może bojąc się, że iskra z piekielnego ognia rogówkę chce ciąć – woli ono domyślność, niż pewność. I kiedy ślepota, siostrzyca mózgowych dewiacji, przewrotnie staje się zarodkiem porywów metafizycznych, poznania tyleż transcendentnego co i transcendentalnego.

Zagłębianie. Z wygaśnięciem mikrego światła, przewodnika na widownię posadowioną na czymś, co przed 1970 r., nim Mądzik już na zawsze odwrócił perspektywę, było sceną Akademickiego Teatru KUL w jedynej wówczas auli uczelni, otula nas już wyłącznie ciemność. Obezwładniająca, wyczuwalna na fibrach skóry, czerń najczarniejsza. I z dali zaczyna dobiegać delikatny dźwięk, zda się – jego zapowiedź,. Jak przeczucie szumu morza nim przekroczymy maskujące go wydmy. Lub – można to sobie wyobrazić – jak wyłapywanie z leżącego w oceanicznych głębiach wraku, grobu okrutnego, odgłosów nadpływającej pomocy. Narasta powolutku. Już słychać wyraźnie, że zaczarowany został w vibrato trąbki Tomasza Stańko. Jest przyjazny, przepełniony nostalgią a nie dramatem. Kontrapunktem dla niego okażą się chwilami dźwięki z zasobów ulubionych środków teatralnych Mądzika: szum poruszanej wody, spadające jej krople czy – później – ziarna przesypujące się w odmierzającej nam czas życia doczesnego klepsydrze (ongiś wszak zegarze wodnym), zresztą przypomnające dźwięk latynoamerykańskiego instrumentu rainstick, czyli deszczowego kija. Muzyka z powracającym motywem, wydaje się, a nie mam muzycznego przygotowania, że najpierw cztero-, potem ośmio-, a wreszcie dwunastotaktowym, łagodnie wokół nich rozprzestrzeniającymi się improwizacjami z towarzyszeniem organów, fortepianu i basu, i obrazy spektaklu będą biec symultanicznie. Jeśli się zazębiają czy dopełniają, to w sposób budzący prawdziwy podziw, bo to świat odrębnych narracji, bez ciągot do jakiejkolwiek ilustracyjności lub – na drugiej szali – pokus dialogowania.

To w tym przypadku poniekąd naturalne. Przy całej abstrakcyjności stosowanych przez obu artystów form, ich odbiór należy do dwóch światów. Fachowiec muzyk może siąść na widowni czy z boku z latareczką i Stańkowe dzieło spisać nuta po nucie. Konia z rzędem temu, kto dokona podobnego spisu wizji Mądzikowych, próbując je jakoś nazwać, kadr po kadrze rzecz ukonkretnić. Dlatego w popłoch i zadziwienie wprowadzają recenzenckie sformułowania w rodzaju: Sekwencja obrazów, z jakich Leszek Mądzik zbudował spektakl „Przejście”, jest bardzo klarowna i czytelna. Jeśli generalnie mówi się o Scenie Plastycznej, że to teatr operujący na granicy widzialności, jeśli ktoś pisze o obrazach podobnych powidokom, to dochodzi do zaprzeczenia samemu sobie. Jakąś pewność można dopiero osiągnąć spojrzawszy na fotosy w programie przedstawienia lub na efekty pracy redakcyjnego fotografa, Jak się ogląda w gazecie reprodukcję jednego ze zdjęć, to się osiąga stuprocentową pewność, że ledwo rysujące się widmo, to alegoryczna postać z wagą. Może tych fotek było więcej? Z całego, wszak jak zwykle w tym teatrze niezbyt długiego spektaklu? „Czytelność” staje się wówczas łatwo osiągalna. Na szczęście, tak, na szczęście!, nie dla wszystkich odbiorców.

Leszek zawsze się buntował na oczywistość obrazu. Sądzę, że go tak bolał, że postanowił – w rodzaju buntu, aktu rozpaczy – fotografować sam. Okładka programu jest w wyrazie tak wielokrotnie bardziej oczywista niż powidoki spektaklu, że ten haracz wobec namacalności, dosłowności dzisiejszych mediów doprowadzał go do rozpaczy. Lepiej, jeśli posługiwać się już tym medium, kreować swoje własne kadry fotograficzne. Uczynić z nich – czego nie kryje – materiał inspiracyjny do wypowiedzi teatralnych. Jak ten grób w Portugalii z parą stykającą się stopami, o której mówił przed premierą Przejścia w jednym z wywiadów, jako zapowiedź dalszych scenicznych penetracji.. Te, niech pozostaną – zapewne powtarza a my, zanurzeni w jego teatrze czynimy to za nim – osnute tajemnicą. Niech obrazy działają odrębnie na każdą odrębną wrażliwość, bo – pardon za słowo – łopatologia to domena zupełnie innych dziedzin.

Mądzik w swym teatrze od zawsze dotykał śmierci. To temat, który siedzi w nim, jak wielokrotnie opowiadał, od dziecka, gdy z perspektywy przyziemnego okna sutereny kieleckiego domu rodziców obok cmentarza oglądał biedne piesze pogrzeby i bogatsze z zaprzężonym w konie karawanem. Najnowszy spektakl wpisuje się w ten wieloletni ciąg, jest kolejnym dopełnieniem owego słynnego „jednego tematu”, o którym artysta mówi, że tylko nim jego teatr się zajmuje.

Jest zaklęty w obrazach Przejścia egzystencjalny ból i – jak zwykle – metafizyczne odniesienie. Jest ewokacja młodości i świadomość dopełniania się czasu, poczucia bliskości kresu odchodzenia, kilku już tylko zebrowych pasów tego ludzkiego przejścia. Dzieje się wszystko nad grobem i w jego wnętrzu. Może budzić strach i wpędzać w popłoch. Działać mocniej – to siła sztuki prawdziwej – niż rachunki sumienie i nawoływania kapłana: Memento mori! Może, choć nie zawsze musi – opornym się to nagminnie zdarza – rozpalać „poprzejściowe” nadzieje. Może… Ale jest coś zadziwiającego, głęboko skrytego, jednak w jakiś niepojęty sposób wyczuwalnego w najnowszej realizacji Leszka Mądzika. On to wszystko, że wyrażę się kolokwialnie, przećwiczył. Rachował się z, bardziej niż muzyczne motywy Stańki, leitmotivowo powracającym tematem już wtedy, kiedy do przekroczenia smugi cienia miał lat jeszcze mnóstwo. Może teraz, gdy już przejście jej ma za sobą dawno temu, a i granicy wieku lat 60 sporo, coś się w nim obudziło, dojrzał jakiś bunt? Może tropów prawdy należy szukać w słowach powtarzanych przez tego artystę często, ale teraz, na tzw. popremierówe w Hadesie Szerokiej wyartykułowanych nad wyraz dobitnie? Jak zorientowanym wiadomo, Scena Plastyczna jest na mapie teatralnej Polski placówką wyjątkową i pod tym także względem zupełnie niepowtarzalną. Zasilają jej szeregi co roku studenci przyjmowani na KUL Rotacja aktorów Mądzikowych jest szybka. Gdyby chciał zrobić ich zjazd po 40 latach działalności, to choć w spektaklach gra (złośliwi nie omieszkają powiedzieć, że „gra”) po kilka, najwyżej kilkanaście osób, uzbierała by się nie jedna szkolna klasa, ale ich zacne krocie. Leszek podziękował gorąco, chyba nawet kilka razy, zmianie zaangażowanej w Przejście i wyznał prawdziwie szczerze, że dzięki nim czuje się tak samo jak oni młody. Czyż nie jest to clou tajemnicy podskórnie pulsującej w najnowszym spektaklu twórcy stylistyki bezsłownej teatralnej prawdy?

Przejściu można wytropić wiele asocjacji z wielką światową sztuką, którą Mądzik, historyk sztuki niedokończony, ale dziś profesor ASP, zawsze się sycił. Niektóre skojarzenia w zawłaszczającym nas mroku trudno oswoić. Słyszałem, jak Leszek pytał po przedstawieniu znanego lubelskiego malarza Andrzeja Widelskiego, czy ów dostrzegł, „oddychającą”, a bardzo ważną dla niego materię przykrywająca przestrzeń w początkowych sekwencjach. Andrzej dzielnie odrzekł, że tak. A ja? No, cóż…Nie! Dostrzegłem natomiast – a idę tu śladem wyznaczonym powyżej – coś innego. I nie chodzi o odnośniki ikonograficzne, do dobrze mi znanych i kiedyś, po peregrynacjach po europejskich muzeach i galeriach opisywanych obrazów Memlinga, Cranacha, Fra Angelico, Tintoretta czy Tycjana. Chodzi o temat. Proszę uwierzyć, że czynię to przy zachowaniu wszelkich proporcji, a także korzystając z pewnej wieloznaczności sformułowania (tym bardziej, że wypowiadający je, mówił w języku aramejskim, a nie łacinie), że Leszek, powtarzając za Janem Ewangelistą słowa Jezusa kierowane do Marii Magdaleny po zmartwychwstaniu, cicho, pokornie, acz dobitnie, jak to w przypadku jego teatru, bezsłownie prosi: Noli me tangere.  Prosi Tego, w którego tak głęboko wierzy, żeby go jeszcze doczesnym kresem nie dotykał. Żeby pozostawił go jeszcze, w kwiecie twórczej aktywności. Pozostawił trochę, możliwe jak najdłużej – wsłuchajcie się, czy w sposób paradoksalny, nie to samo brzmi w muzyce Tomasza Stańko, i że w ten sposób Mądzik znalazł brata w sztuce i w duchowym powinowactwie – na (w) Przejściu.

Inne dowody są już spoza opisywanego spektaklu. Leszek zdaje się być twórczą aktywnością opętany. Jeśli są ku temu okazje, proszę go, żeby chociaż trochę zastopował i odetchnął. Wołanie na puszczy! W tym przypadku, Świętokrzyskiej, bo tam Mądzikowe korzenie. I, proszę bardzo: już jutro, mniej niż tydzień po dwudniowej premierze (2 i 3 października AD 2010, przepraszam za zwłokę, musiałem dwukrotne podejście do spektaklu przemyśleć) , w sobotę października 9., przy Rynku 8, w Galerii Sztuki Sceny Plastycznej KUL, czyli autorskiej naszego tu dziś bohatera, odbędzie się wernisaż wystawy Jerzego Beresia (może dlatego zaprosił go, że starszy, o – daj Boże! – 15 lat wybitny polski artysta aż tyle potrafił wypertraktować na swym Przejściu i już wie, iż trzeba się wciąż uczyć, jak to się robi?). A niebawem, już w przyszłym tygodniu, na jubileuszowych Konfrontacjach Teatralnych pokaże i Przejście i zrealizowaną w Teatrze Osterwy swą wizję szekspirowskiego Makbeta. Ja Ci w każdym razie życzę Leszku, żebyś – potraktuję to samolubnie – sprawił mi jeszcze wiele razy taką „przejściową” przyjemność.

A la votre, Monsieur Mon Dieu (wiesz o co chodzi)!

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: