Nikifor w Hiszpanii

Można, jak się okazuje, czekać na sukces polskiego filmu latami i można się wreszcie doczekać! W tym konkretnym przypadku owych lat uzbierało się trzynaście. Tyle minęło od czasu, gdy pierwszy raz trafiłem na Semana Internacionale de Cine de Valladolid, czyli pieszczotliwie Seminci. Festiwal nosił wówczas numer 38. Na jubileuszowej 50. edycji prestiżowej, zakończonej w sobotę 29 października imprezy w stolicy hiszpańskiej prowincji Castilla y Leon mogłem przy odczytywaniu werdyktu jury trimfalnie wyrzucić ręce do góry i krzyknąć: Hurra! Laur zdobył „Mój Nikifor” Krzysztofa Krauzego. Dokładnie: grająca genialnie krynickiego malarza prymitywistę Krystyna Feldman otrzymała nagrodę dla najlepszej aktorki.

Tak się złożyło, że Polak z podniesioną głową mógł chodzić na festiwalowe pokazy po raz ostatni w 1993 r. Cieszyłem się wtedy ze wspaniałego przyjęcia pokazywanego w sekcji oficjalnej, ale poza konkursem, a więc wyróżnionego już samym zaproszeniem, filmu Krzysztofa Kieślowskiego „Trzy kolory. Niebieski”.

Krzysztof Krauze i jego żona Joanna Kos, autorka scenariusza odpowiedzialna również za casting, przybyli do Valladolid prosto z Chicago, gdzie na najstarszym amerykańskim, 41. festiwalu ich dzieło zdobyło kolejne laury po sukcesach w Karlovych Varach, Atenach, Kijowie, Manilii. Pierwsza nagroda Huga przypadła filmowi, a za najlepszego aktora uznano Romana Gancarczyka. Głodna prawdziwych sukcesów rodzinnego kraju amerykańska Polonia tak ich fetowała, że artyści spóźnili się na samolot.

Z Hiszpanii odlatywali do Warszawy już bez opóźnień i z – jeśli spojrzeć całościowo na małżonków – mieszanymi uczuciami. Krzysztof śmiejąc się powtarzał, że przecież nie można wygrywać wszystkich festiwali, Joanna mówiła, że jest nieco zawiedziona. Oboje przyznawali jednak zgodnie, że publiczność Semana de Cine w Valladolid – festiwalu nastawionego na kino artystyczne i kilku ukochanych reżyserów – jest bardzo specyficzna i takiego chłodu na widowni nie przeżywali dawno. Na konferencji prasowej po „Nikiforze” nie było ani wyższej temperatury, ani tym bardziej tych tłumów, jakie przed ponad dekadą przybyły na spotkanie z Kieślowskim po „Niebieskim”. Dziennikarze nie pytali tak jak wówczas o metefizykę i ukryte sensy „Trzech kolorów”, tylko o rzeczy niekiedy zgoła prozaiczne, np. jak trudno było ucharakteryzować na mężczyznę panią Krystynę.

Z tym w ogóle bywały zabawne sytuacje. Moja rumuńska koleżanka Dana Duma opowiadała, że inna obecna na Seminci dziennikarka z jej kraju, Magda, tak uparcie twierdziła, że Nikifora gra mężczyzna, że dopiero wskazanie jej przez Danę odpowiedniej informacji w internecie przekonało ją, iż się myli. Znajomy krytyk z Macedonii po obejrzeniu filmu jeszcze na ogłoszeniu werdyku międzynarodowego jury pod przewodnictwem francuskiego reżysera André Techiné, pytał mnie, skąd Krauze znalazł tak starego, grającego jeszcze aktora. Gdy mu powiedziałem, że to aktorka, i że ma się nadal świetnie, złapał się za głowę, że zaiste coś o tym czytał.

Na 50 Seminci były jeszcze szanse, że nasz film otrzyma nagrodę jury FIPRESCI. Jednak skrupulatny Jerzy Płażewski przewodniczący temu gremium krytyków filmowych pamiętał, że „Mój Nikifor”, podobnie jak „Caché” Michaele Haneke, zdobył już taki laur na innym festiwalu (nasz na wspomnianym w Atenach) i oba filmy zgodnie z literą przepisów tej federacji zostały wyłączone z zestawu ocenianych dzieł. Może dlatego nagrodzono „Joyeux Noël” Christiana Cariona, film chwytający za serce autentyczną historią bożonarodzeniwego bratania się w okopach I wojny żołnierzy pruskich, szkockich i francuskich, ale nie żadne wielkie dzieło, co spowodowało, że ogromna część festiwalowych gości i miejscowych widzów niezbyt przychylnie wyrażała się o naszym nestorze krytyków i jego jurorskiej ekipie.

Z werdyktem głównego jury było lepiej. Espiega de Oro – Złoty Kłos, główne trofeum imprezy, odbrał młody chilijski reżyser, Matias Bize za swój drugi film – „En la cama”, gdzie w tytułowym łóżku dokonuje się przemiana w poznanych dopiero co kochankach. Srebrny Kłos zgarnął francuski już klasyk François Ozon za kameralny „Le temps qui reste” z Melvilem Poupaud, który za rolę umierającego na raka młodego geja otrzymał drugą, obok Feldman, nagrodę aktorską. Na szczęście – chociaż na zawsze go dopieszczający festiwal z okazji jubileuszu przybył reżyser Ang Lee – nie trzeba było już nagradzać laureata weneckich Złotych Lwów, filmu „Brokeback Mountain”, bo można by pomyśleć, że męska miłość to dziś główny temat światowego kina. Jak wiadomo bohaterami pokazanego na Seminci poza konkursem dzieła są dwaj geje kowboje.

Przyznano też ex aequo dwie Nagrody Pięćdziesięciolecia dla „Manderlay” Larsa von Triera i „Caché” Haneke. Ale słusznie zwraca uwagę Joanna Kos, że festiwal w Valladolid jest imprezą nieco chorą. Tam się nie nagradza twórców, tylko dystrybutorów, wyrażając im wdzieczność za dostarczenie filmów, które już od dawna promują. I to oni, zgarniając forsę, a nie autorzy dzieł potem świętują. Pal sześć, że artyści nie zabalują. Zdrowa sytuacja to taka, gdy dystrybutorzy biją się o dobre, nagrodzone i jeszcze nieznane w ich krajach filmy. Na szczęście „Mój Nikifor” jest już przez zagranicznych dystrybutorów rozchwytywany. Krauzowie właśnie wędrują z nim od Damaszku po Goa.

Andrzej Molik

Nikifor w Valladolid

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: