Nimfy, gwiazdy i przekąski

45. Semana Internacional de Cine de Valladolid

– Nimfa! – wyszeptał dobitnie portugalski dziennikarz, obok którego siedziałem w Teatrze Calderon podczas gali inaugurującej 45. już edycję Semana Internacional de Cine de Valladolid. Stary festiwalowy wyjadacz, znajomy od lat, nadspodziewanie emocjonalnie reagował na widok dziewczyny, która z latarką w ręku szła nieopodal nas posuwistym, powolnym krokiem przez przecinające widownię przejście od sceny. Większość publiczności raczej skrycie chichotała, bo cała inscenizacja z ufryzowaną jak Lauren Bacal w Wielkim śnie czy Rita Hayworth w Damie z Szanghaju dziewczyną w spodniumie z lampasami i stójką przy szyi – uniformie przedwojennych amerykańskich bileterek – przypominała „żywe obrazy” z akademii pierwszomajowych czy też socrealistycznych z ducha państwowotwórczych widowisk, na które i Hiszpanie najwyraźniej mają spore uczulenie.

Dziewczyna została bowiem żywcem wyjęta z przechowywanego w Museum of Modern Art obrazu Edwarda Hoppera New York Movie, który aż chorzy na ambicję organizatorzy filmowej imprezy w Valladolid wprowadzili na plakat tegorocznego festiwalu, chociaż olej Amerykanina jest tak ciemny, że z góry było wiadome, iż jego zreprodukowanie gdziekolwiek – a szczególnie w gazecie – jest prawie niemożliwe. Zadumaną postać bileterki animowano w każdym razie i przeniesiono z roku 1939 do pałacu festiwalowego w valladolidzkim teatrze na inaugurację Seminci – jak Hiszpanie skracają nazwę swej imprezy – oddaloną czasowo od sceny z nowojorskiego kina o lat 61.

Actriz-acomodadora – jak to nazywano (od: dostosować się, jakby to wszyscy aktorzy nie dopasowywali się do ról) – przebrana za bileterką Hoppera nie pozostała do końca anonimowa, okazało się, że to Margarita del Hoy. Towarzyszyła kolejnemu po Antonio Banderasie iberyjskiemu pięknisiowi Gary’emu Piquerowi, który prowadził galę otwarcia. Chociaż oboje ubrani byli po zęby, we wkładce festiwalowej SEMINCI’00 do dziennika El Mundo napisano w głównym tytule Gala desnuda Gala naga (jak Maja naga Goi). Tak to postrzegł hiszpański redaktor i nie wiadomo, czy dla niego każde otwarcie ma coś z rozbierania, czy – jak wasz sługa – poczuł w atmosferze inauguracji opary seksu zmiksowanego z ekshibicjonizmem w stylu Pedro Almodovara.

Seks unosił się w powietrzu festiwalowym nie tylko za sprawą tyleż niespodziewanej, co symbolicznej obecności jego chyba najsłynniejszego filmowego uosobienia, jakim była Marilyn Monroe. W sali ekspozycyjnej Teatro Calderon otwarto wystawę fotosów z planu pt. Kręcenie „The Misfits”, czyli po naszemu Skłóconych z życiem. Trzeba zobaczyć, jak na fotografii wygląda Marylin siedząca pośród aktorów i realizatorów filmu Johna Hustona, żeby pojąć natychmiast, na czym polegała jej magnetyczna siła przyciagania. Sześciu wianuszkiem otaczających ją stuprocentowych chłopów – wśród których i Clark Gable Montgomery Clift – w pierwszej chwili w ogóle się nie dostrzega. Ważna jest tylko Ona!

Męskie siły zgromadzone na 45. Semana Internacional miały swe radości z racji absolutnej dominacji na festiwalu pierwiastka żeńskiego. Jego dyrektor artystyczny Fernando Lara, okazał się wytrawnym miłośnikiem płci pięknej i przy kompletowaniu ciał obecnych zawsze na tego typu imprezach i przy zapraszaniu gości. Kiedy Gary Piqer przedstawił skład międzynarodowego jury, po sali poszedł pomruk samczego zadowolenia – w siedmioosobowym składzie większość stanowiły panie. Zasiadły w sądzie konkursowym: Sandra Ceccarelli, młoda, piękna aktorka włoska znana z filmów Gaya, Olmiego, Pellegriniego (Tandem), Rita Goegebeur, pracująca przy promocji flamandzkojęzycznego kina belgijskiego, Maria del Carmen de Lara, reżyser i producent z Meksyku o klasycznej, posągowej urodzie ściągającej na nią wzrok nie tylko panów i wciąż usmiechnięta Gudrun Nykvist – Sondell, realizatorka ze szwedzkiej firmy Beluga Film, żona syna słynnego berganowskiego operatora Svena Nykvista. Nazwisk panów jurorów nie ma sensu tu wymieniać. El Mondo o tegorocznej odsłonie festiwalu mogło triumfalnie napisać: La edicion de la „sensibilidad femenina”, co chyba trzeba przetłumaczyć jako „kobiecej wrażliwości”. Gdzieś tam później, przy werdykcie się to sprawdziło, ale o tym innym razem.

Jeszcze bardziej żeńskie, a po prawdzie wyłącznie żeńskie okazało się jedno z seminaryjnych spotkań towarzyszących festiwalowi pod nazwą II Encuentro de Nuevos Autores. Drugie Spotkanie Nowych Autorów było mitingiem autorek. W sali konferencji prasowych zasiadło dziewięć pań uprawiających w Hiszpanii zdominowaną do niedawna przez mężczyzn trudną sztukę reżyserii filmowej. Były to: Iciar Bollain, Patricia Ferreira, Monica Laguna, Eva Lesmes, Laura Mana (z jej zniewalająca urodą powinna natychmiast trafić do Hollywood, tyle, że nie za, a przed kamerę), Dolores Payes, Yolanda Garcia Serrano, Helena Taberna Nuria Villazan.

Znacie je Państwo? Zapewne nie, ale przysiegam, że jeszcze o nich usłyszycie. Ja sam uwielbiam nagrodzony ongiś w Valladolid za debiut film pani Iciar Bollain (także aktorki) o brzmiącym najlepiej w jej rodzimym języku tytule Holla, esta sola?, bo cóż z jego wdzieku oddaje polskie tłumaczenie Cześć, jesteś sama? (samotna, wolna)? Na tym festiwalu zobaczyłem też w przeglądzie kina hiszpańskiego roku 1999 wstrząsający film Heleny Taberny pt. Yoyes. Tematyka męska – działalność separatystów baskijskich walczących terrorystycznymi metodami o wolność dla swego kraju. Ale tytułową postać, pierwszą kobietę, która w organizacji ETA pełniła przywódcze role, sportretować mogła tylko inna kobieta. Z całą czułością podeszła do tragedii Yoyes (grała ją Ana Torent), która pragnęła uwolnić się od swojej, co tu dużo gadać, krwawej legendy, która marzyła, żeby być normalną kobietą spełniającą swe macieżyńskie obowiązki, a życie, los, okrutna historia Basków zniweczyła wszystko i przerwała życie bohaterki rozdartej w powinnościach pomiędzy krajem i rodziną. Wielki żeński potencjał tkwi w nowym kinie hiszpańskim. Zawód reżysera będzie tam chyba wkrótce njbardziej sfeminizowany pośrod europejskich krajów a i w świecie – tym bardziej – nie znajdzie konkurencji.

Pomimo takiego bogactwa urody i wdzięku widocznego od początku festiwalu, już na jego starcie w okolicznościowym, filmowym dodatku do gazety El Norte de Castilla (oczywiście noszącym nazwę SEMINCI) pojawił się tytuł, który można odnieść do całej dziesięciodniowej imprezy: Una noche sin estrellas. Kolejne noce obywały się też bez udziału gwiazd o międzynarodowej sławie, takich, jakich mnogość pojawia się dwa miesiące wcześniej na festiwalu w nie tak odległym baskijskim San Sebastian.

Przyjeżdżały oczywiście całe ekipy – niekiedy kilkanaście osób – realizatorów hiszpańskich filmów startujacych w konkursie, jak było w przypadku Las razones de mis amigos (Racje moich przyjaciół) w reżyserii Gerardo Hereiro, gdy na spotkniach z publicznością zjawiła się aż siódemka aktorów, czyli prawie wszyscy grający w tym kameralnym obrazie. Polskiemu odbiorcy ich nazwiska są zupełnie lub prawie zupełnie nieznane. Ja – stykajacy się wszak od lat z kinem z Hiszpanii – jak przez mgłę pamiętałem z jakiegoś filmu tylko odtwórczynię jednej z trzech głównych ról Martę Belaustegui.

W tej kawalkadzie za prawdziwą gwiazdę można uznać Ariadnę Gil, o której kolejny dodatek festiwalowy do kolejnej gazety El Dia de Valladolid (czyż mógł się nazywać inaczej niż SEMINCI?), napisał w dzień po przyjeździe zawsze rozpromienionej aktorki: La sonrisa del Festival (Uśmiech festiwalu). W niej przynajmniej kocham się od czasów nagrodzonej Oscarem dla filmu zagranicznego paradnej, kipiącej erotyzmem Belle epoque Fernando Trueby. Grała tam lesbijkę, która – tak jak jej trzy siostry – kocha się z młodym gościem rodzinnej rezydencji, ale w jej przypadku tylko dlatego, że ona – cóż za przewrotność! – przebrana jest z okazji karnawału za mężczyznę a on – za kobietę. Występowała też już urocza Ariadna za granicą, w Don Juanie u Jacquesa Webera i w Talk of Angels u Nicka Hamma. W Valladolid prezentowała smutny film Argentyńczyka Alberto Lecchi pt. Nueces para el amor, w którym nie miała okazji pokazać swego pięknego uśmiechu i z nawiązką nadrabiała to podczas spotkań z prasą i z publicznością.

Męską gwiazdą o zdecydowanie wiekszej niż w przypadku senory (senority?)Gil międzynarodowej sławie, był przyjmowany z ogromną atencją Francisco Rabal, aktor Pedro Almodovara, Luigi Comenciniego, Carlosa Saury, Benta Hammera, Mario Camusa, który za rolę w Świętych niewiniątkach tego ostatniego, otrzymał główną nagrodę aktorską na festiwalu w Cannes w roku bodaj 1985. Stary aktor, który zagrał starego aktora w dwuosobowym (sic!) Divertimento Jose Garcii Hernandeza, jest traktowany przez Hiszpanów tak, jak Tadeusz Łomnicki u schyłku kariery przez Polaków, czyli jako świętość i dobro narodowe. Oglądałem go jeszcze – rzutem na taśmę na 5 minut przed coctailem zamykajacym festiwal – w najnowszym filmie Saury Goya en Bordeos (Goya w Bordeaux), do którego Rabal pasował jak ulał, bo wielki, zgorzkniały już i zdziwaczały malarz, który dokonywał w tym mieście żywota, musiał wygladać tak, jak go jego imiennik pokazał. Film mnie zawiódł, jak dziesiątki filmów o artystach (próba przełożenia słynnych Kaprysów Goi na obraz filmowy jest żałosnie karykaturalna), ale kreacja była owszem, owszem. Nie dziwota, że ją nagrodzono najważniejszą doroczną nagrodą hiszpańską, nomen omen zwaną Premio Goya.

Wielkie zagraniczne gwiazdy – jak na przykład Ellen Burstyn, która fantastycznie zagrała w nagrodzonym główny laurem festiwalu Requiem for a Dream Amerykanina Darena Aronofsky’ego – jakoś do Valladolid nie przyjeżdżają, a jeśli już, to te maniej znane. Jako anegdotę można potraktować opowieść o zachowaniu dziennikarzy na konferencji prasowej po filmie Fast Food, Fast Women Amosa Kolleka. Chociaż kreująca w nim główną rolę Anna Thomson grywała u Oliviera Stone’a (ot, chociażby w Well Street), Clinta Estwooda (Bez przebaczenia), Andrieja Konczałowskiego (Kochankowie Marii), wszyscy dopytywali się wzajemnie, gdzie jest zapowiadana aktorka. A ona siedziała od dłuższego czasu za konferencyjnym stołem, tylko miała ciemne włosy a nie blond, tak jak w filmie. I to się nazywa znajomość nielicznych goszczących na Semana Internacinal gwiazd!

– Ty się ciesz, ze Fernando Lara nie wydaje pieniędzy na zapraszanie gwiazd, bo za to masz to, czego nie znajdziesz już na żadnym festiwalu – mówi do mnie Dana Duma, rumuńska dziennikarka, stały rezydent Cannes, Krlovych Varów, Wenecji, która w Valladolid gości co roku od lat ośmiu, czyli rok dłużej niż ja (obiecaliśmy sobie z Daną – jeśli do tego dojdzie -dzięsieciolecie naszych spotkań uczcić w sposób bardzo niecny). – Widziałeś gdzieś, żeby festiwal karmił cię, dając talony do 33 restauracji? – pyta retorycznie, bo zna odpowiedź. Zaiste, to wielka frajda. Wpadamy do kafeterii w przerwach pomiedzy filmami na tapas, typowo hiszpańskie przekąski i stwierdzamy, że już wolimy spotkać jedynie wielkiego Mike’a Leigh, któremu w Valladolid zorganizowano specjalny przegląd jego filmów. Chętnie rezygnujemy z obecności jakiejś Sharon Stone czy Jacka Nicholsona (inna sprawa, że nie grają oni w staranie wyselekcjonowanych filmach o zacięciu artystycznym obecnych na Semanie), by móc w restauracji Colombo zamówić bezkarnie paellę dla dwunastu osób z międzynarodowego grona festiwalowych przyjaciół. A że gdzieś przy okazji uda się podejrzeć u Paco Martineza (też przyjaciela) w jego La Criolli, co lubi zjeść Ariadana Gil (a lubi marescos, owoce morza), całkowicie to wystarcza za spotkanie z gwiazdorskim blichtrem tego świata.

Andrzej Molik

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: