Notatki z exodusu

Po premierze w Teatrze Osterwy

To pierwsze skojarzenie, z którym trudno się rozstać, chociaż o exodusie literalnym, o opuszczaniu ojczyzny wypada mówić tylko wobec małej części bohaterów „Pieszo”. Ale oprócz powojennej wędrówki ludów dokonującj się u Sławomira Mrożka tak, jak to zostało wyartykułowane w tytule urastającym do symbolu, można powiedzieć także o exodusie duchowym, o opuszczaniu przez Syna – głównego bohatera sztuki, alter ego autora – krainy dzieciństwa. Świadomość tego, sytuacje, rozmowy, refleksje – powodują strach. – Ja nie chcę, nie chcę… – powie na koniec, ale jeszcze nim wybrzmi epilog.

Exodusu doświadczają i inni – najdosłowniej pragnie tego Porucznik Zieliński i jego satelita, Drab, ale i Baba z Dziewczyną i Nauczyciel z Panią, którzy ulegną omamom nowej rzeczywistości, jakkolwiek wywędrowanie całkowite, które sam nazywa „wystąpieniem z czasoprzestrzeni” jest jedynie (póki co) udziałem Superiusza. To nie główna, ale kluczowa postać dramatu Mrożka o imieniu iście witkacowskim i gorzkiej mądrości autora „Szewców”, posługująca się językiem pełnym szyderczej ironii i pokrętnego perrorowania, które kryje jednak paraliżujące prawdy o tym tu i teraz. Samobójcza śmierć Witkacego zostaje siłą wyobraźni autora przeniesiona z początku wojny na jej koniec. To ukłon wobec wielkiego, rozpaczliwego wizjonera dostrzegajacego wcześniej niż inni koniec pewnej cywilizacji i pewnej formacji duchowej a jednocześnie memento, bo oto proroctwa się dokonały.

To Superiusz w perfekcyjnie prowadzonej kreacji Henryka Sobiecharta, którego nikt chyba nie mógłby zastąpić w roli arystokraty ducha, powie do Syna: – Źle trafiłeś na tę wojnę, biedaczku, za wcześnie, nic z niej nie miałeś. To on podrwi sobie, że woli nie być zrozumiany wcale, niż zrozumiany głupio. To on zareaguje na słowa młodego, że wojna się już kończy, kąśliwym: – Wojna i wszystko. A gdy Syn (występujący gościnnie, młodzieńczy, ale i niczym się nie wyróżniający w swej poprawności, występujący gościnnie Artur Krajewski) doda, że wszysto się teraz dopiero zaczyna, odburknie jak stoik: – Nie moje złudzenia. Wreszcie, gdy wyjaśni, że nigdy nie był przeciętny i wojny nigdy nie potrzebował, lecz wręcz przeciwnie, teraz gnije jak ścierwo a młody to zrozumie, skonstatuje, niemal Syna błogosławiąc: – Jesteś pojętny. Teraz mi ciebie naprawdę żal.

Marcel Kochańczyk, reżyser lubelskiego „Pieszo”, rozgrywa tę najważniejszą scenę spektaklu jak maestro. Symultaniczne, nakładające się u Mrożka dialogi pozostałych postaci wyróżnia rytmem i melodią. Superiusz z Synem pozostają na pierwszym planie, ale tło nie jest jedynie ozdobnikiem, jest semantycznym dopełnieniem – słowa otrzymują nowe znaczenie dzięki wyrazowi całości, nawet jeśli dzieje się to na zasadzie nie tylko ilustracji, ale i kontrapunktu. Reżysera Kochańczyka wspiera w tym zamyśle Kochańczyk scenograf (nie zapominajmy przy tym o roli choreografa Przemysława Śliwy). Ta scena i kilka innych to czystej wody malarstwo. Wielki mistrz wenecki Tintoretto (metodę taką stosował też Nicolas Poussin), lepił z wosku postaci do swych obrazów i ustawiał je w pudełku odpowiednio doświetlając – była to więc camera obscura – i szukał optymalnej wizji, którą dopiero malował. Kochańczyk ustawia aktorów na pochyłym podeście (na marginesie – mówiąc żartem – z BHP niewiele ma to wspólnego a i strach o aktorów potykajacych się o udajace grunt deski, udziela się widowni), fascynująco oświetla i komponuje obrazy, tyle, że są one żywe a mobilność ciał pozwala na modyfikacje, na wciąż nowe ich wersje.

To coś z wizjonerstwa, coś z szamaństwa – rzecz rzadka w teatrze, chociaż o dziwo osiągana właśnie przez twórców łączących role reżysera i scenografa – vide Krystian Lupa w „Lunatykach”. Marcelowi Kochańczykowi niewątpliwie pomogła też ręka Barbary Wołosiuk, która jak nikt potrafi zadbać o tonację kostiumów, ich wysmakowany styl, tu akurat jednorodny w beżowych szarościach, z wyjątkiem wizyjnej Bajadery – Kleopatry i odmienionego w lepszym świecie, połyskliwie białego Superiusza. Notabene, Mrożek w didaskalich pisze o kostiumie Bajadery, że jest „jak ze snu scenografa o Bliskim Wschodzie z operetki”. Zważywszy, że Kochańczykowi praca w operetce nie jest obca a teraz wyawansował się na scenografa, brzmi to co najmniej jak myślenie życzniowe autora sztuki, albo jakieś drobne ojawienie.

Poswawoliwszy sobie deko, wróćmy do clou sztuki. „Pieszo” zrobiło karierę w kraju w przełomowym momencie naszej historii. Po premierze w 1980 roku w Białymstoku, jak napisano w programie (znowu dobra robota Jerzego Jasińskiego, który m.in. przypomniał 9 poprzednich realizacji sztuk Mrożka w Ostrwy), największą sławę zdobyły dwie realizacje Jerzego Jarockiego z 1981 roku. Aczkolwiek Sławomir Mrożek zawsze próbuje odcinać się od doraźnego traktowania swych sztuk, musiały one mieć wydźwięk polityczny, bo taki był to czas, porywu solidarnościowego a za chwilę nocy stanu wojennego. Reżyser lubelskiego „Pieszo” wolny był już od tych obciążeń, dlatego mógł powstać traktat o historiozoficznym zacięciu, mówiący o roli jednostki w społeczeństwie, o jej kształtowaniu się i o wszystkich stymulatorach dojrzewania – zarówno tych ciągnących w górę jak i po gombrowiczowsku w dół. Traktat ten zyskuje i wymiar metafizyczny, bo postacie stają się swoimi symbolami, kondensacją narodowych czy w ogóle ludzkich cech a baczenie na wszystko ma ślepy a niczym Sybilla wszystkowidzący Grajek – figura losu, przeznaczenia, najwyższej konieczności.

Kochańczy dostrzegł też w tekście Mrożka – rzeczy tyczącej przełomu dziejowego – sprawy, które nie są obce człowiekowi końca XX wieku, bo cezury czasowe, podobnie jak historyczne, wyzwalają irracjonalne lęki pozwalajace objawić się różnym miazmatom. Syna z fin de siecle obuje w swe buty nie tylko Ojciec – wyposażony być może w bogatsze widzenie świata, ale wciąż reprezentujący inne pokolenie – ale i dzisiejszy Nauczyciel, Drab, Porucznik. I Pani, ofiara przemian, i Dziewczyna, ofiara zupełnie odmienna, i Baba… A dobrze będzie, jeśli trafi on w wędrówce także na Superiusza. Odbędzie exodus w nowy czas. Czy zostanie wyposażony w jakąś mądrość życiową? Czy będzie bezwolnym piórkiem w otmętach dziejowej wichury? Czy udźwignie swój los? Oto pytania godne filozofów a nie tylko twórców sztuki.

Oprócz wymienionych wyżej, na sukces „Pieszo” – bo ta realizacja jest kolejnym lubelskim sukcesem Marcela Kochańczyka, po układających się w jednię, w logiczny ciąg „Kordianie” Słowackiego i „Ślubie” Gombrowicza – zapracował równo cały zespół aktorski. Trudno kogoś w nim wyróżniać, chociaż obok roli Sobiecharta, winno się zauważyć zupełnie inną niż dotychczasowe, wyciszoną, wysublimowaną kreację Anny Świetlickiej jako Pani (dawny ząb, pokazany po przemianie tej damy na działaczkę, kontrastuje i wydobywa wcześniejsze subtelności) i podobną odmianę emploi Jerzego Rogalskiego w roli ezoterycznego, zagubionego Nauczyciela. W przypadku pozostałych aktorów, sukcesem był już sam dobór obsady, bo trudno o bardziej babską Babę niż ta w interpretacji Jadwigi Jarmuł, bardziej dziewczęcą Dziewczynę niż najmłodsza w zespole Monika Brudkowska, bardziej plebejskiego Ojca niż Jan Wojciech Krzyszczak i bardziej cwaniakowatego Draba niż ten, grany przez Pawła Sanakiewicza. Dostroił się do całości Jerzy Kurczuk jako wciąż podpity, fanfarowato głupawy, tromtadracki Porucznik Zieliński, zaś epizod Piotra Wysockiego w roli chochołowatego Grajka, aktor specjalizujący się w takich perełkach może dołożyć w kolekcji do tych najznaczniejszych. Gdyby jeszcze na początku spektaklu mniej było deklamacji a więcej gry, większe utożsamienie aktorów z prezentowanymi postaciami, można by tą kreację zbiorową uznać za wzorcową, przynajmniej w warunkach lubelskich.

To jednak margines, dlatego teraz nastąpi chwila agitki (pardon, ale w kontekście „Pieszo” to chyba odpowiednie słowo). Kto jeszcze nie widział najnowszej, dziesiątej a więc jubileuszowej realizacji sztuk Mrożka w Lublinie, winien obowiązkowo udać się na exodus do Osterwy. Najlepiej pieszo!

Andrzej Molik

Sławomir Mrożek Pieszo. Reżyseria i scenografia – Marcel Kochańczyk; współpraca scenograficzna – Barbara Wołosiuk; muzyka – Marcin Błażewicz, choreografia – Przemysław Śliwa. Premiera w Teatrze im. Juliusza Ostrwy w Lublinie 26 lutego 2000 r.

Kategorie: /

Tagi:

Rok: