O walorach protest songów

Po dwóch dniach 14. Międzynarodowych Spotkań Teatrów Tańca jestem rozanielony. Nie udało mi się – powód wyłuszczony został w zasadzie poniżej na blogu, bo chodziło o czasową zbieżność terminów z finisażem wystawy Roberta K. – zobaczyć pierwszego spektaklu festiwalu, przywiezionego z bytomskiej filii PWST w Krakowie, ale ponoć nie mam czego żałować. Trzy kolejne widziane dotychczas, w środę i czwartek. uważam za świetne. Ale to nie znaczy, że mam przed wszystkim co w nich pokazano padać na kolana.

Tu nastąpi pewne konieczne i wcale nie drobne interludium. Dojrzałość osiągałem w epoce hippizmu. Cieszyłem się jak dziecko (kwiatów) z deszyfrowania beatlesowskiego tytułu Lucy In the Sky with Diamonds, że to skrót od LSD. Za największe wydarzenie artystyczne swej młodości uznawałem obejrzenie w 1970 r. na londyńskim West Endzie biblii hippisów – musicalu Hair. Chodziłem z grzywą włosów a la John Lennon i gotów byłem swą rodzicielkę zamordować (sic!) za straszny czyn, iż w noc przed 1 września mego roku maturalnego wycięła mi nożyczkami krawieckimi włosów tak wielki fragment, że przed pierwszym dzwonkiem w – jeszcze nie AD – 1965 musiałem najpierw pójść do fryzjera.

Jednocześnie nigdy nie zaakceptowałem polskich hippisów, nawet tych, których mój KUL w ramach robienia kuku socjalistycznemu państwu stadnie przyjmował na uczelnię. Do rozpaczy doprowadzał mnie długowłosy koleś z mego Świdnika, który potrafił się nazywać królem tego ruchu w kraju nad Wisłą, a z jego – ruchu – pięknych idei wybrał dla swych potrzeb tylko jedną – wolnej miłości i korzystał z niej z nadgorliwością neandertalczyka (jeśli tegoż nie obrażam).

Ale młodość ma swoje prawa. Nie dość tego, potrafi jej rys zakodować się – z czego jestem akurat dumny – w mózgu na całe życie. Uwielbiałem w tamtych czasach wpisujące się w moje serce protest songi. Za idoli miałem Pete’a SeegeraBoba Dylana, Donovana. Na studenckim obozie w Anglii śpiewałem w naszym międzynarodowym towarzystwie za ukochaną Joan Baez We Shall Overcome – Zwyciężymy. Za chwilę Pinki Floydy powalały dojmującym chórem Another Brick in the WallZa Peerelu nie było łatwo protestować. Znajdowało się nisze, w których mogło się to odbywać w miarę bezkarnie. Robili to artyści. Robili to odbiorcy. Posiadając doświadczenia uczestników jednego z najważniejszych festiwali tamtych czasów, odbywającej się od 1966 r. w martwej dziś Chatce Żaka Studenckiej Wiosny Teatralnej, kibicując poczynaniom organizującego ją (je) Teatru Akademickiego Gong 2, potrafiliśmy grupą wariatów (nikt się wówczas nie zastanawiał, czy nie ma wśród nas prowokatora z SB) pojechać za nim na festiwale, na które był zapraszany. Jechaliśmy z protest songiem na ustach. Może durnym, Ala szczerym. Kiedyś na słynnych Łódzkich Spotkaniach Teatralnych o mało – wstyd się dziś, wobec kultowego traktowania tego kabaretu, do czynu owego przyznać – omal nie zerwaliśmy w czterech występu startującego dopiero do kariery Salonu Niezależnych. W maju roku, który trzy miesiące później zaowocował moim otumanieniem teatralnym Hair w Londynie, znalazłem się z kolegami i występującym jako profesor Gongiem 2 na stworzonym przez późnogomułkowskie władze (repulsja po Marcu’68) Studenckim Festiwalu Teatrów Debiutujących START 70 w Częstochowie. Znałem się już wówczas z Krzyśkiem Jasińskim, twórcą krakowskiego Teatru STU, z którym odniósł kilka sukcesów w naszej Chatce na SWT. Nie trzeba się było długo dogadywać. Ucieleśniona została idea rzucona gdzieś mimochodem. Siadaliśmy na spektaklach w pierwszym rzędzie i jak nam się jakiś nie podobał, rechotaliśmy jak jacyś głupi i spadaliśmy z krzeseł na ziemię. To dla wykonawców było często nie do zniesienia. Nie pamiętam dokładnie, ale kilku przedstawień nie doprowadzono do finału.

Nie ma się czym chwalić? Owszem! Nie napawa mnie to obecnie, z perspektywy 40 lat, dumą, tym bardziej, że Bogu ducha winni, debiutujący, czyli poszukujący artyści mieli – tak jednak wciąż sądzę – najlepsze intencje. Ale… No, właśnie, zdarzały się takie artystyczne faule, że przyzwolenie na tą twórczość, nie danie jej odporu, koślawiłoby kolejne roczniki odbiorców. I to we mnie – szczęściem, nieszczęściem? – przez tyle dekad zostało. Nie mogę się pogodzić z tym, że teatr traktuje się jako świątynię, w której inny odbiór sztuk niż na klęczkach jest niewyobrażalny. Czy to kultura masowa ze swym totalnym chłamem odmózgowiła nas tak, że wszystko przyjmujemy z dobrodziejstwem inwentarza? Czy już nikt nie może się zdobyć na jakiś nawet drobny protest song?

Przypadek oficjalnie inaugurującego w czwartek 14. Międzynarodowe Spotkana Teatrów Tańca spektaklu Maiorca, firmowanego przez Companhia Paulo Ribeiro z Portugalii jest trudny. Jak się rzekło na wstępie, w odbiorze jawi się – przynajmniej do czasu – jako świetny. Szóstka tancerzy rozbudowała preludia Chopina (zauważmy, że nie weszli na grząski zapewne dla Portugalczyków grunt mazurków, polonezów czy kujawiaków) w obrazy powabne. Scenografię, w której się poruszają, i którą budują z ponacinanych częściowo modułów (takie szpary pozwalające na składanie klocków lepszych niż lego), powinien obejrzeć uwielbiający takie pomysły twórca i szef Sceny InVitro, Łukasz Witt-Michałowski. Oni w tym czarodziejstwie winni zbierać jedynie rzęsiste oklaski. A jednak! Przydarzył się teatrowi z mniejszej części Półwyspu Iberyjskiego grzech rozpasania, można nawet rzec, samouwielbienia. Tak im się spodobał koncept, że ni… (tu miała paść inwektywa – powstrzymajmy się) nie potrafili się z nim rozstać. Wydumali sobie tyle finałów (liczbowo to się zbliżało do ilości wykonawców, tak jakby każdy miał mieć swoją satysfakcję) , że zakończenie Maiorki, stało się zupełnie niestrawne. Człowiek chciał się zrywać z siedzenia po każdej kolejnej cząstce, a okazywało się, że tyłek trzeba znowu posadzić, bo inwencji twórców nikt nie pohamował.

Nie wytrzymałem. Przypomniały mi się protest songi. Wycofałem się ze swojego bodaj trzeciego rzędu. Nim w Art Studio doszedłem do drzwi, dogoniły mnie entuzjastyczne oklaski. Ale nie żałuję swej manifestacji.

Delikatnie oto przypominam, że teatr może być zwany świątynią sztuki, ale kościołem sprowadzającym nas chętnie do pozycji klęcznej (klęczącej?), wciąż na szczęście nie jest.. Słowem, zapraszam do amuzycznych a tak ważnych dla życia i sztuki protest songów.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: