Odsłona I: Przygotowania i wstęp do Flandrii

Tę podróż napędzały dwie idee. Szajby, można rzec. Obsesje przekształcone w życiową zasadę obowiązującą od dziesięciu lat a wprowadzoną zaraz po upadku Peerelu. Pierwsza, to postanowienie, że odbijać będę sobie 18 lat zabrane mi przez komunę, gdy nie mogłem wyjeżdżać na Zachód i że na wakacje będę jeździć już tylko w tym kierunku, najlepiej na południe Europy, gdzie natura gwarantuje to, czego we własnym kraju nie byłem nigdy pewny ani za systemu ani po jego szczeźnięciu: słoneczną pogodę. Idee fixe numer dwa: kiedy to tylko możliwe, nadmorski wypoczynek łączyć ze zwiedzaniem miejsc zaczarowanych, wymarzonych, wypieszczonych w myśli – zabytków, galerii, muzeów, do których całą wieczność nie miałem dostępu.

Skoro ponad dekadę czasu udaje mi się swą idiosynkrezję do innych form spędzania kanikuły kultywować, znaczy, że całkiem sympatyczna choroba nabrała cech chronicznych, no, i że opanowała umysł doszczętnie. Jeśli może znaleźć się na nią jakieś lekarstwo, to jedynie finansowe. Dokładnie: brak środków płatniczych wymyślonych przez Fenicjan na realizację kolejnej wędrówki szlakiem słońca i sztuki, czego widmo niestety coraz częściej zagląda w oczy. Ale w owym roku podróży najpiękniejszej w życiu – Anno Domini 1999 – ukończyłem ćwierć wieku zawodowej pracy w Kurierze i szlachetna redakcja zafundowała mi premię. Dwa i pół wynagrodzenia odbieranego co miesiąc plus aktualny zarobek, to już nie były przelewki, to był potężny zastrzyk i kopniak, żeby wymyśleć coś zupełnie extra, coś co pozostanie w człeku na zawsze.

Ponieważ poprzednie lato spędzaliśmy z dzieciakami w Grecji a jeszcze wcześniejsze w Hiszpanii, doszliśmy do wniosku, że po trzech latach przerwy czas na powrót do Włoch. A skoro Italia, to można dopełnić to, czego nie udało się ongiś z różnych względów zrealizować. Na przykład zobaczyć w Santa Maria delle Grazie w Mediolanie odrestaurowaną Leonardową Ostatnią wieczerzę, do której w 1995 r. w drodze z Lazurowego Wybrzeża próbowaliśmy w idiotyczny sposób zajrzeć w poniedziałek, czyli w dzień martwoty muzealnej i klamkę przyszło całować. I np. pójść po raz pierwszy do Pinacoteca di Brera, żeby ziściło się odwieczne marzenie o spotkaniu z Martwym Chrystusem Andrea Mantegni i Pietą Giovanniego Belliniego… A potem wpaść jeszcze do Montegnowej Mantui… I do Werony…

Z tego założenia wypływał pomysł spędzenia w pełni rekreacyjnej części podróży – czyli plażowania nad ciepłym Morzem Śródziemnym – na pobliskim Wybrzeżu Liguryjskim. Kiedy wykupiłem przez Orbis w TUI tygodniowy pobyt w apartamencie w Pietra Ligure, dacie rozpoczęcia tych wczasów (wyżywienie własne) podporządkowany został plan wcześniejszej wędrówki zakrojonej na całkiem wielką skalę, albowiem niemal wokoło zachodniej, przedpirenejskiej części Europy, przez miejsca, gdzie mogliśmy liczyć na wsparcie przyjaciół udzielających nam gościny.

Jeżeli więc na włoskiej Rivierze mieliśmy się zgłosić 14 sierpnia, to w przededniu dobrze było znaleźć się już gdzieś blisko. Tak, najlepiej u Tomka Kawiaka na Lazurowym Wybrzeżu, w jego atelier sculpture w St.Antoine de Grasse, raptem 15 km na północ od Cannes skąd do „naszej” Pietra tyle kilometrów, co z Lublina do Warszawy. A wcześniej, przystanek na nocleg gdzieś pomiędzy Paryżem a Cote d’Azur – choćby u Bernasia Kanickiego, Polonusa, szefa zespołu folklorystycznego Syrena z Roche la Moliere koło St.Etienne zaprzyjaźnionego z naszymi Kaniorowcami a poznanego dwa lata wcześniej, gdy razem z Ewą tańczącą w lubelskim ansamblu i z nim samym gościliśmy w uroczym francuskim miasteczku. A jeszcze wcześniej – ów Paryż i zapamiętana obietnica Ewy i Pawła Jakubików (jeszcze rok temu Cafe Teatralna), którzy już na styczniowych mych urodzinach w Hadesie zadeklarowali, że mogą dać nam w wakacje klucze do swego mieszkania na Montparnasse nawet na tydzień. A przed Francją – przez kilka dni Belgia, fascynująca Flandria, Marcelina i Rysiek Szmydki, przyjaciel z liceum i ze studiów, który zaraz po KUL, na początku lat 70. wylądował z żoną w Leuven, a którego widywałem jedynie w Polsce, gdy odwiedzał mamę w Świdniku i gdy po przemianach ustrojowych miał w swej emigracji dwuletnie krajowe interludium pracując w Editions Spotkania…

I tak – cofając się w czasoprzestrzeni, odbywając palcem po mapie podróż w odwrotnym kierunku niż miała przebiegać w rzeczywistości, dodając jeszcze jeden nocleg w Burscheid koło Kolonii u Zygmunta Strumińskiego, innego przyjaciela z młodości ożenionego chyba na swe nieszczęście z Niemką oraz planując tranzytowy wypoczynek w hotelu w Zgorzelcu, bo przejazd ze wschodu na zachód przez całą Polskę, to dla kierowcy wciąż najcięższe doświadczenie nawet w takiej wielkiej pętli wokółeuropejskiej – ustaliłem całą marszrutę i wyznaczyłem datę rozpoczęcia przygody życia. 29 lipca 1999 roku o poranku wsiedliśmy do auta typu nexia i -zerując licznik samochodu – ruszyliśmy z Ewą i Marcinem w naszą rundę. Kiedy niemal miesiąc później, 27 sierpnia, po przejeździe przez Austrię i Czechy i przystanku u rodziny w Przedborzu podjeżdżaliśmy pod nasz dom, na liczniku widniało równe 5800 km. Nawet nie trzeba było robić tego, do czego zobligowały mnie dzieciaki w roku 95 po podobnym tourze via Niemcy, Francja, Włochy. Wtedy do okrągłych 5500 km brakowało nam kilometra, więc kazały mi pojeździć jeszcze trochę wokół osiedla aż efektowna liczba wyskoczy.

O przygotowaniach dodam jeszcze tylko to, że przed startem staram się wiedzieć do jakich konkretnych obrazów pielgrzymuję, których zabytków nie wypada przegapić i na jakie wystawy, szczególnie specjalne, czasowe, związane z jakąś okrągłą rocznicą należy trafić koniecznie. Nie mam Internetu, gdzie dziś znajdzie się wszelkie takie informacje, ale wspieram się wykazami ekspozycji organizowanych na świecie publikowanymi od czasu do czasu na kolumnie poświęconej sztuce w Plus-Minus, cosobotnim różowym dodatku do Rzeczpospolitej, najlepszym według mnie tygodniku kulturalnym w Polsce. Dwa lata temu takim magnesem o wielkiej sile przyciągania była ogromna przeglądowa wystawa twórczość Antoona van Dycka wykreowana w Antwerpii (a potem przeniesiona do Londynu) z okazji czterechsetnej rocznicy urodzin flamandzkiego artysty. A więc – avanti! – kierunek Flandria. Wstęp do niej.

***

O podróży przez kraj nie ma co pisać, bo to jeden wielki koszmar a krzywe płyty poniemieckiej autostrady pod Wrocławiem czuje się w kościach jeszcze następnego dnia. O Zgorzelcu powiem tylko, że znaleźliśmy dużo tańszy hotelowy nocleg (w pobliżu McDnals’sa) niż zamawiany w reprezentacyjnym Hotelu Pod Orłem, gdzie nie ma pokoi trzyosobowych. Pobyt u Zygi za Kolonią przekształcił się w jakąś tragifarsę, bo Ewcia wypuściła niechcący przechowywanego przez jego córki chomika koleżanki i gospodarz zamiast nas, głodnych i zdrożonych (autostrady niemieckie wciąż w przebudowie, jechaliśmy cały dzień) nakarmić i umyć, zestrsowany, w strachu przed rodziną zrywał przez kilka godzin ażurowe drewniane podesty w ogrodzie, pod którymi zwierzątko się ukryło. Ledwo go w nocy wyciągnęłem na piwo, żeby powspominać świdnickie czasy i spróbować się dowiedzieć, jakie to szczęście: emigracja do Niemiec od początku lat 80., praca w centrali znanych już i w Lublinie hipermarketów Obi (Zygmunt właśnie awansował [!] na etatowego przewodniczacego związków zawodowych) i familia, w której trzy kobiety słowa po polsku nie mówią. A chomik się odnalazł. Dzięki Bogu, bo z teutońskich oczu Frau S. lał się już jad.

Z pewną ulgą ruszyliśmy w stronę Brukseli, do której śmy nawet nie dojeżdżali. Piękny dom Ryśka i Marceliny przy Ruelensvest, małej miejskiej obwodnicy w Leuven, nie trudno było znaleźć. Ciąg eleganckich dwupiętrowych kamieniczek z końca ub. wieku, kryjących z tyłu bardzo długie a wąskie (szerokości fasady) ogrody przypominał raczej budownictwo angielskie. Bajka. W salonie antyki i bibeloty jakie Desie się ongiś nie śniły, bo gopodarz, historyk sztuki, który z KUL do słynnego Katolickiego Uniwersytetu w Lovanium trafił w ramach współpracy uczelni i zrobił w Belgii doktorat, trudni się także szperaniem po antykwariatach a znajomości w tym względzie ma rozległe i co pewien czas przygotowuje kontener zabytkowych cacuszek, który płynie do amerykańskich kolekcjonerów.

Ale głównym zajęciem Ryszarda jest szperanie w Królewskim Archiwum w Brukseli, bo naukowo zajmuje się dawnymi kontaktami polsko – niderlandzkimi na niwie sztuki i otrzymał na przykład granty z warszawskiego Zamku Królewskiego by pisać o tapiseriach tak chętnie nazywanych przez nas arrasami, choć to tylko pochodna od Arras i warsztatów w tym mieście. Pierwszy z tematów jaki wtedy chyba już sfinalizował, to Kamieniarze niderlandzcy na usługach króla Zygmunta III Wazy. Przywożono z tamtych stron do Polski marmury, stąd na przykład kaplica św. Kazimierza w wileńskiej katedrze, stąd XVII-wieczna czasza Fontanny Neptuna w Gdańsku z czarnego marmuru z Namur… Drugi Ryśkowy temat: Władysław IV jako mecenas sztuki. Bo nasz król odbył we wrześniu i październiku roku 1624 podróż po Europie i odwiedził w Niderlandach infantkę Izabelę Habsburską, która była jego ciotką i porad co do zakupów udzielała.

Przyłożył też dr Ryszard Szmydki ręki do zorganizowanej przez panią kurator Forier z Królewskiego Archiwum w Brukseli wystawy Sztuka i archiwum, która prezentując dokumenty o starych mistrzach, miała zachęcić zwykłych obywateli do chodzenia do tej pożytecznej instytucji. Wydobył z księg ciekawostki o Peterze Paulu Rubensie i o długach polskiego dworu (zmówić tapiserię łatwo, zapłacić trudniej), odnalazł paszport Jana Bruegla zwanego Aksamitnym, wydany gdy ten udawał się na dwór do Pragi. Odnalazł też dokumenty o Jacobie Jordaensie i Antoonie (tak te imię piszą Flamandowie) van Dycku, który wykonywał w roku 1620 kartony do tapiserii i to bodaj tych przeznaczonych na polski dwór a w ogóle okazał się być największym kartonistą XVII wieku.

I tu Rysiek zrobił mi niespodziankę, która stanowiła wspaniałe preludium do owej zaplanowanej eskapady do Antwerpi na jubileuszową wystawę van Dycka. Podarował mi odbitkę wydłubanego z archiwalnych czeluści dokumentu, w którym infantka łaskawie zwalnia artystę od podatku. Prawdziwy biały kruk, a ja miałem szczęście obejrzeć go jako drugi – tuż po kwerendującym po archiwum odkrywcy – po wiekach jego zapomnienia. Kiedyś miałem nawet sygnaturę tej perełki (niepełną, nauczony złym doświadczeniem cwanych konkurentów, pan doktor rodem ze Świdnika wolał część wiedzy na jej temat zachować dla siebie), ale ta z kolei zaginęła w czeluściach mego własnego domowego archiwum. Szkoda.

To był przedsmak Flandrii Wielką Sztuką nasyconej jak dojrzały owoc pysznym sokiem. Uroda i atmosfera domu, w którym, ku lekkiej rozpaczy gospodarza szykującego miejsca dla swoich gości, krzątały się jeszcze studentki – kuzynka z Ameryki, dziewczyny ze Śląska, na którym wychowała się Marcelina – przybyłe na letnie kursy językowe na louveńskim uniwersytecie, mieszały się z obietnicą dawaną przez ledwie liźnięte miasto i z oczekiwaniami podtrzymywanymi przez garść folderów zabranych z przyautostradowej stacji benzynowej. Niektóre – o wystawie Ensora w Brukseli, Rogiera van der Weydena w Tournai, o jubileuszu Keizer Karel 1500-2000 w Gandawie, Leuven, Mechelen zapowiadały przyszłe wydarzenia, których nie moglibyśmy doczekać na miejscu, ale inne anonsowały coś, co było w zasięgu ręki. Radość przepełniała duszę. Pite w cienistej zieleni ogrodu piwo słynnej firmy Stella Artois smakowało tak, jakbym browarku nigdy w życiu wcześniej ustami nie dotknął.

Następnego dnia mieliśmy jechać z Ryśkiem do Brukseli, żeby odwieźć Ślązaczki na autobus do Polski. I – przede wszystkim, przede wszystkim! – pójść do Musees royaux des Beaux-Arts de Belgique albo – to samo, ale po flamandzku, bo w dwujęzycznym kraju strzegą zasady dopieszczania obu nacji – Koninklijke Musea voor Schone Kunsten van Belgie. Flandria stanie otworem. Rozpocznie się cudownej podróży odsłona druga. Ale o tym następnym razem.

Andrzej Molik

Fot. autor i archiwum

Przygotowania

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: