Okruchy-odprsyski (2)

Okres nowosezonowych żniw kulturalnych przechodzi z kłusa w galop, a w zasadzie już w cwał. Taką szybkość ruchu (u koników: chodu) ten czas osiągnie bez wątpienia pojutrze, gdy wystartują 17. Konfrontacje Teatralne i na tydzień, plus jeszcze jeden dzień, zawładną lublinianami, a przynajmniej ich melpomenolubną częścią. Sam mam w planie przez ten czas nacieszyć (?) zmysły 16 spektaklami, plus trudną do przewidzenia ilością wydarzeń dodatkowych.

Uświadomienie sobie, co oznacza dla percepcji taka liczba doznań artystycznych, często-gęsto kilkugodzinnych, działa paraliżująco. Człowiek z przerażeniem stwierdza, że do podobnej desperacji trzeba się odpowiednio przygotować i – jeśli to tylko możliwe – „z góry” odpocząć. Najlepiej się zamknąć w ciszy domu i zrezygnować z innych wcześniejszych planów, propozycji i wyzwań. Oczywiście, żal ich. Niekiedy bardzo.

W ten sposób paskudnie zaniechałem wczoraj spotkania w Teatrze Starym z fascynującym mnie od dawna Jurijem Andruchowyczem (dowody można znaleźć na tym blogu), tym bardziej, że w Drohobyczu, na Festiwalu Brunona Schulza, byłem 2 i 4 lata temu zauroczonym świadkiem pierwszych dwóch części projektu Absynt, wykonywanego przez największego współczesnego poetę Ukrainy z wrocławską grupą Karbido, a tu kilka godzin temu doszło na Starówie do domknięcia trylogii.

Nie mam również dobrego samopoczucia z powodu tego, że odpuściłem sobie jeszcze trwający pod hasłem re:akcje III Międzynarodowy Festiwal Teatralny Pleśń z oczu. Przyznam się, że ja, siedzący po uszy w lubelskim tyglu kulturalnym, a jeszcze bardziej teatralnym, nie miałem o nim zielonego pojęcia. A powinienem, skoro koordynator imprezy, Karol Grabiec, deklaruje, że ideą festiwalu „jest próba zderzenia najaktywniejszych środowisk teatralnych z Polski i zagranicy w celu nawiązania międzykulturowego dialogu na rzecz wskrzeszenia pierwotnego rozumienia kultury studenckiej”, a ta zawsze mi bliska sercu. Festiwal ten jest dodatkowo wyposażony w dwa zadziwiające atrybuty. Przede wszystkim: skoro z zagranicy udało się organizatorom sprowadzić, oprócz zespołów z Czech i Słowacji, także gości z Węgier, to znaczy, że dokonali tego, czego od wielu lat nie zdołał zrobić Witold Mazurkiewicz, kreator mającego za cel taką penetrację Festiwalu Teatrów Europy Środkowej Sąsiedzi. Poza tym Pleśń z oczu (niestety, paskudna i zarozumiała nazwa!) potrafiła uruchomić, tzn. reanimować miejsca jako sceny prezentacji od dawna wyautowane z artystycznej mapy Lublina – Dom Kultury Kolejarza na Kunickiego i – to dopiero sukces! – martwy od dekad Klub Batalionowy/ Dom Żołnierza (d. GKO), oba związane z zacną historią Operetki Lubelskiej, później znanej jako Teatr Muzyczny.

Po nocy pisania niniejszego wpisu i w panice, że konfrontacyjna sobota tuż, tuż, mam obawę, że dziś, w czwartek, nie zdobędę się również na nigdy dla mnie wygodną podróż do Warsztatów Kultury przy Popiełuszki, gdzie od g.18 okazja uczestniczenia w świeżutkim wydarzeniu z cyklu wieczorów autorskich Book it! – kilka zdań o muzyce, w tym przypadku spotkaniu z Pawłem „Konjem” Konnakiem i Tymonem Tymańskim.

Wbrew pozorom, najmniej narażony na przedkonfrontacyjną obstrukcję powinien być jutrzejszy, piątkowy (g. 19) wernisaż wystawy Tęsknota w Galerii Labirynt przy Grodzkiej 5a. Temat mnie frapuje, no i nie mogę pozostawić samotnymi mych przyjaciół, Kubę Ciężkiego Sławka Tomana, w konfrontacji ich tęsknot z plastycznymi wyznaniami pozostałej siódemki wystawiających u Waldemara Tatarczuka artystów.

***

W takich wypoczynkowych okresach relaksującego przygotowania do czynu, ślicznie definiowanych po italiańsku dolce far niente, oddaję się – trudno, wypada się przyznać – wpatrywaniem w wielkoformatowy ekran urządzenia zwanego telewizorem, osobliwie w akcje goszczących na nim zawodów sportowych. Ponieważ jednak już niemal pół wieku temu zostałem wyposażony w wiedzę, iż Anglicy mówią o telewizji „latarnia idiotów”, w ramach ucieczki przed tą inwektywą wykształciłem w sobie radykalny aparat ochronny. Polega na wyłapywaniu fauli językowych komentatorów i sprawozdawców (to żer najłatwiejszy, szczególnie dziś). Śledzeniu sięgających wyżyn absurdu zbitek sytuacyjnych. Asocjacji płynących z przekazu (ledwo dwa wpisy wstecz przypominałem na blogu diagnozę Marshalla McLuhana, że medium osiąga wyższość nad samym komunikatem). A także wręcz maniakalnej obserwacji backgroundu, tego, co w czasie pokazywanego wydarzenia można wyłowić z tła – reklam, logotypów, haseł identyfikacyjnych, napisów-komunikatów czy treści tablic tworzonych przez uczestników, jak to się dziś prawie wyłącznie mówi, eventu, tu – po ludzku – kibiców.

Oto dwa przypadki.

Upon Trent & nad Bystrzycą

Jako stary depeszowiec, czyli redaktor, który opracowywał teleksowe przekazy śp(?) PAP, wiem, że – bo wciąż działają na świecie inne agencje prasowe – nadal, dzięki Bogu, funkcjonuje zasada, że clou, sedno informacji zawarte jest w jej pierwszym akapicie, a później rozwija się w zdania może i ważkie, ale z góry przeznaczone do ewent. odstrzału (takie mięso armatnie dla adiustatorów prasowych depesz). Nowe czasy akapity odpowiadające pięciu zasadom informacji skróciły jeszcze bardziej. To już nie head, słynna info-główka, ale jej koślawa esencja, objawiająca się na takich kanałach, jak TVP Info, Polsat News, TVP 24 czy Orange Sport bądź Polsat Sport News w postaci wędrujących na dole ekranu pasków z wiadomościami.

Właśnie w sportowych nowościach Polsatu można był w tych dniach wyczytać co następuje: „Książęca para otworzyła w Burton-upon-Trent (sorry, poprawny zapis już mój – to efek odrobionej lekcji szekspirowskiej ze Stratford-upon-Avon) Narodowe Centrum Piłkarskie. Kompleks powstawał 37 lat (podkr. AM) i kosztował 100 mln funtów”.

Czyż to nie budująca wieść z – nieobecnej w info – Anglii (bo chyba nie całej Wielkiej Brytanii, skoro Angole już teraz zrezygnowali z wysyłania na najbliższe IO w Rio tak sztucznego tworu, jakim była w Londynie reprezentacja brytyjskich kopaczy futbolówek?) dla miasta Lublin-upon-Bystrzyca? My, wschodnie niezguły, gotowi jesteśmy się zapłakać na śmierć, że tzw. Teatr w Budowie, ostatnio secundo voto Centrum Spotkania Kultur, ma za sobą przeszłość sięgającą 1974 r., a to przecież piękna tradycja zaledwie o rok (!!!) dłuższa od piłkarskiej inwestycji nad rzeką Trent w kraju nawet bez kolonii uchodzącego dziś za jedną z monarchii tego świata. I jak tu mieć kompleksy (niech nam tu nie machają setką melonów funtów przed oczami!) przy tej sportowej plamie potędze, która najwyraźniej nigdy nie miała jednostek pt. Wydział Kultury i Kultury Fizycznej? Stanowczo nie powinniśmy się bać wtorkowego meczu z Anglikami! Damy im odpór lubelskim CSK. Wszak 15 października ma być złożony ostatni podpis, pozwalający na ruszenie budowy. Warto na tę uroczystość zaprosić książęcą parę. Ma doświadczenie!

Miasteczka na „i”

Obejrzenie siatkarskiego meczu „na szczycie” pomiędzy Resovią i Skrą Bełchatów (mistrz i wicemistrz Polski w poprzednim ligowym sezonie) pozwoliło wyśledzić hasło, jakiego posiadanie stało się ostatnio marketingowym świętym obowiązkiem – bez obrazy! – niemal każdej pipidówy w naszym kraju. Na bandach okalających parkiet wielokrotnie pojawiał się nieobecny w tym miejscu jeszcze kilka tygodni temu (ów poprzedni sezon) napis z ciekawym twierdzeniem. Obserwacja i wiedza własna pozwoliły się uradować wykwitami inwencji fachowców, doprowadzającymi do jeszcze jednej konfrontacji – w sumie – miasteczek ze Ściany Wschodniej, które nagle zdefiniowano przez pokrewne terminy na literę „i”. Mamy więc od jakiegoś czasu: Rzeszów – stolicę innowacji Lublin – miasto inspiracji. My miasto, oni – stolica. Bo i jakby to brzmiało: stolica inspiracji? I czy by przystawało do historii naszej pokrętnej, gdy Lublin stolicą – raz bardzo krótkotrwałą w 1918, drugi raz falsyfikatową w 44. – ale jakąś był? Moją największą innowacją związaną z Rz. było w połowie lat 60. tamtego wieku zapoznanie się z prawdziwymi dżinsami, po nabycie których na zaopatrywany przez rodziny emigracji amerykańskiej targ u południowego sąsiada jeździli skutecznie umyślni z mojego Świdnika. Czyż nie lepiej pozostawać w mniemaniu, iż to Lublin zainspirował Anglików, by nie rzec, dał im kopa do sfinalizowania swego podobnie kopanego centrum nad strugą Trent jeszcze przed powstaniem Centrum Spotkania Kultur nad rzeczką o wyraźnie przesadzonej nazwie Bystrzyca? Rzeszowska Wisłoka niech się zmywa!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: