Okruchy – odpryski

Jako licealista w pierwszej połowie lat 60. minionego stulecia czytałem co tydzień od deski do deski Kulturę, niestety nie paryską, tylko tzw. warszawską, socjalistycznie siermiężną, wielkoformatową, na byle jakim papierze, ale w jakiś sposób dla młodzieńca porywającą. Nie mogłem się nadziwić, że stali felietoniści periodyku, publikujący na jego ostatniej stronie – Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski), KTT (Krzysztof Teodor Toeplitz) i bodajże Aleksander Małachowski – których lektura była smakowitym deserem i nauką, potrafią co 7 dni wymyślić kolejny temat (nawet kilka, bo KTT wysmażał swą Kuchnię polską z trzech).

Cóż jednak znaczy doświadczenie płynące z lat pisania i pamięci o starej sentencji, że repetitio est mater studiorum? W latach 90., a także gdzieś do połowy pierwszej dekady obecnego wieku potrafiłem w swej rodzimej redakcji popełniać tygodniowo nawet trzy różne felietony, czyli eksplorować formę, którą umieszczam w królewskiej triadzie dzieł dziennikarskich, obok reportażu i recenzji (na całym zachodnim świecie, tylko nie u nas, uprawiający je żurnaliści zdobywają największe uznanie – czyt. najlepiej zarabiają).

Wśród tych mych produkcji najdłużej, może nawet i kilkanaście lat (mógłbym to sprawdzić w archiwum redakcyjnym, ale stanowczo, z różnych powodów, się tam nie wybieram) funkcjonował Kurier Przyspieszony, zdobny w dopełnienie: (Odjeżdża zgodnie z rozkładem jazdy), ukazujący się chyba co środę na ostatniej, najatrakcyjniejszej kolumnie KL. Prochu nie wymyśliłem, coś podobnego robili wcześniej inni (powiedzmy, kroniki towarzyskie), ale w pewien sposób mogę się podpisywać pod patentem, bo felieton sygnowany – adekwatnie do nazwy – Starszy Wajchowy, osiągał w zaproponowanej konstrukcji niebywałą pojemność.

Dzielił się na 6-10 różnotematycznych części oznaczanych jedynie przerywnikami-gwiazdkami. Miał Kurier P. stałe elementy, jak leitmotivowo powracająca co tydzień walka z niezawodnymi pod względem zawalania spraw na długo przed budowanie autostrad na Euro 2012 – tak zawsze lub w skrótach pisanymi – Naszymi Drogimi Drogowcami. Można było w nich walić jak w bęben, oczywiście – wstyd się przyznać – bezskutecznie, bo jak ich zima nie zaskoczyła, to na wiosnę nie potrafili dziur i przełomów w asfalcie na czas załatać, albo wymalować przed latem znaków poziomych na jezdniach. Drugą constans były wieńczące felietony cytaty z niezwykle wówczas popularnych, dziś niemal wyrugowanych przez graffiti i murale, napisy na ścianach i innych budowlach autorstwa ludu polskiego. Zbierałem je mozolnie po Lublinie i kraju i zdarzały się wśród nich prawdziwe perły w rodzaju: „Kałuża – akwen wodny strategicznie obojętny”. Aczkolwiek mego ukochanego nigdy, pomimo upadku peerelowskiej cenzury i twierdzeń, że ona już nie istnienia i mych wielokrotnych podejść, redakcja nie ośmieliła się opublikować. Pojawił się ok. połowy dekady lat 90. w Miasteczku Akademickim, na kładce nad ul. Sowińskiego, łączącej Rektorat UMCS i Chatkę Żaka (i b. szybko został zamalowany). Chcecie Państwo znać jego treść? Proszę bardzo, zaryzykuję: „Pomścimy Chrystusa! Kler”.

To, co się mieściło pomiędzy tymi stałymi ramami, dotyczyło WSZYSTKIEGO! Dokuczałem ratuszowym urzędnikom (obecny szef TVP Lublin Tomasz Rakowski, wtedy rzecznik prasowy UM, może zaświadczyć, ile miał z tym kłopotu), policji, osobliwie drogowej, sportowcom, ludziom kultury, administracji, restauratorom, nawiedzonym samorządowcom, kolegom po fachu z innych mediów i Bóg raczy wiedzieć, komu jeszcze.

I oto teraz, niezbyt sobie radząc czasowo z zestawem kolejnych wyzwań… Goniony innymi obowiązkami, których wcale nie brakuje stypendyście ZUS… Zapętlony w rozliczanie się z wydarzeniami, w których uczestniczyłem, ale nie zdążyłem ich opisać… Posiadający obserwacje z obszarów kultury życia codziennego, które nie pretendują do tego, żeby wypełniać ustanowiony tu ongiś szeroki, wieloodcinkowy cykl Walka karnawału z postem (jakkolwiek istnieje pokusa, żeby wrócić do tematu słynnej gabloty o sporcie w moim os. 40-lecia, bo mija właśnie 3. rocznica jej ustanowienia i ona – z tylko bardziej pożółkłym zdjęciem – ma się wciąż dobrze, ale przysięgłem sobie, że już go litościwie zmilczę). Słowem, biorąc to wszystko pod uwagę, postanowiłem, że wzorem Przyspieszonego zajmę się od czasu do czasu w krótkiej formie tym, co zatytułowałem powyżej Okruchy – odpryski, co – bywa – ciągnie się niekiedy za mną tygodniami, a nawet – doświadczycie tego niebawem – miesiącami. Mała konstrukcyjna różnica polega na tym, że już raczej nie będzie uwag o Naszych D. Drogowcach i napisów z murów oraz wprowadzone zostają śródtytuły.

Voila! Mała próbka.

Ciemnozłota propozycja

Kiedy już nastały przy okazji wielkiego weekendu sakramenckie upały, dzielna firma Biedronka, ta sama, która w czasie afery z godłem narodowym na strojach polskich futbolistów oferowała klientom, przyszłym kibicom Euro 2012, koszulki i dresy z orłem czarnym (sic! – zostało to tu opisane), zaproponowała w ramach promocji specjalnej coś równie extra, acz z innej bajki. W sklepach systemu pojawiło się piwo marki znanej ze świetnych, przedowcipnych reklam tv z udziałem potężnego zwierzęcia, które stało się jej symbolem. Zwierzak zyskał tym razem przydomek Ciemnozłoty, a ocierający pot z czoła nabywca podrasowanego alkoholowo napoju (6.9 %) mógł przeczytać na puszce browca, co następuje: „Wyjątkowe połączenie szlachetnych słodów oraz wyższa zawartość ekstraktu nadaje mu niepowtarzalny charakter. Ciemnozłoty w barwie, wyrazisty w smaku. Warzony specjalnie na długie jesienno-zimowe wieczory”. Osobiście stanowczo wolę dowcip animacji z reklam marki, nota bene realizowanych – przynajmniej do czasu – w Lublinie.

Inni nie lepsi

To jest ta zaległość wielomiesięczna. Dokładnie z 6. tygodnia nowego roku 2012. Jeszcze dokładniej: z czwartku 9 lutego, gdy słoneczko wschodziło dopiero o 7.04, a zachodziło – szybciutko o 16.37. Może tego już nie pamiętacie, ale wówczas było z kolei (o Boże, kolejność odwrotna!) pioruńsko zimno i katowały nas mrozy z okolic – 30 st. C. W tych okolicznościach przyrody zerwałem kartkę z kulinarnego kalendarza w kuchni, wydanego przez O press sp. z o.o. w Kielcach. Autor propozycji zupy na ten lodowcowy, zapewne zupełnie zaskakujący go aurą dzień, z całą dowolnością skorzystał z ograniczonej odpowiedzialności spółki, dla której pracował i podpowiedział mi oraz rozlicznym nabywcom kalendarza, że jak w sam raz akuratny będzie tu Chłodnik z warzyw. Do ingrediencji – przy całej świadomości przemiany nazwy „nowalijki” w obecnych czasach – należały m.in. rzodkiewki, świeże ogórki, kalarepka i pęczek koperku. Oświetli też mnie (oraz rozlicz… itd), wyzwalając z – za przeproszeniem – o pressji, że produkt należy „wstawić do lodówki i schłodzić”. Brrrr, smacznego!!! Co innego dziś.

Komentarz rechotliwy

Jak wiemy, Filharmonia Lubelska, podobnie jak Teatr Muzyczny i kilka drobniejszych instytucji działały od lat w gmachu tzw. Teatru w Budowie na rogu Skłodowskiej i Grottgera na słowo honoru i z tymczasowych siedzib muszą się niebawem wyprowadzić, bo inwestycja ma być pono po 40 latach sfinalizowana. Dlatego w paroksyzmy śmiechu wpadliśmy w domu, gdy dziecko zwróciło mi uwagę na tytuł jednego z odbywających się w zacnych filharmonicznych wnętrzach koncertów niedawno zakończonego Festiwalu Tradycji i Awangardy Muzycznej Kody. Abstrahując od zawartości wydarzenia z 16 maja, drugą z części koncertu zatytułowano Nie zadawalaj się prowizorką. Pychota!

Kategorie: /

Rok: