Organowy – dopełnienie

Jedno nie ulega wątpliwości. Międzynarodowy Festiwal Organowy Lublin-Czuby, to najbardziej rozbujała czasowo impreza festiwalowa w naszym mieście. Decyduje o tym przyjęta od początku przez organizatorów z kościoła pw. Świętej Rodziny, na czele z proboszczem parafii, ks. Ryszardem Jurakiem i dyrektorem artystycznym Robertem Grudniem, formuła wydarzenia „permanentnego”, powracającego do „papieskiej świątyni” co tydzień, w każdą kolejną środę pełni lata, a także, z już mniej miarową prolongatą sięgającą aż jesieni. Żeby nie robić festiwalowi krzywdy oraz nie udawać, że dokonuje się oceny kompleksowej, czyli żeby nie sprowadzać krytycznych wartościowań do konstatacji dotyczących tylko wakacyjnej jego części, ZOOM już w ubiegłym roku poświęcił MFO dwie publikacje – w numerach wrześniowym i listopadowym tego naszego comiesięcznego Lubelskiego Informatora Kulturalnego.

Podobnie jest teraz, w przypadku XVI edycji Organowego. Przy tym, piszący te słowa, podarował sobie w tytule niniejszego tekstu ulubione słowo „aneks”, bo istniała obawa, że ktoś je może w takim kontekście pomylić z fachowym terminem „prospekt”, w tym przypadku organowy (zewnętrzna, wyeksponowana dla nas, odbiorców, część szafy organowej). I to dopiero byłaby piękna katastrofa! Dopełnienie uwag z września jest o tyle istotne i z tego powodu, że już po ich spisaniu wyjaśniła się pewna sytuacja, o której było tam wspomniane. Niebawem do niej wrócimy. Natomiast nie wolno udawać, że ta finalna, jesienna recenzja jest ważniejsza niż owa sprzed już dwóch miesięcy. Po pierwsze, tamta dotyczyła aż ośmiu koncertów XVI MFO, czyli dwukrotnie większej ilości wobec czterech „drugiej odsłony”. Po wtóre, tylko dwa z nich odbyły się jeszcze w mateczniku festiwalu, w kościele przy Jana Pawła II 11 na Czubach. Druga połowa, to słusznie założone przez dyr. Grudnia wyjście MFO poza zaklęty krąg odległej, południowej dzielnicy Lublina i próba ekspansji na jego śródmieście, do zastępów odbiorców, którzy do Św. Rodziny nie trafiają nigdy lub wyłącznie incydentalnie.

Tegoroczne pożegnanie z wakacyjnymi środami (od połowy sierpnia, bo wtedy, ze względu na cykl wydawniczy, zatrzymaliśmy się w naszej sprawozdawczości) w kościele papieskim było bardzo imponujące, aczkolwiek w pierwszym przypadku (22.08.) niewiarygodnie rozwlekłe. I naprędce modyfikowane. Gwiazdą opartego na tekstach Matki Teresy z Kalkuty i Jana Pawła II koncertu Pieśń o Bogu ukrytym, była recytująca je wybitna aktorka Grażyna Barszczewska, zachowująca klasę (i urodę!) w sposób obezwładniający. Jako artystyczny majstersztyk pozostanie w pamięci dialogowe łączenie jej słów z pięknie spokojną muzyczną frazą subtelnych „małych” organów Roberta Grudnia (to było już czwarty na tym festiwalu powrót muzyka do swej podstawowej profesjonalnej roli organisty, zresztą wybitnego, a czekały nas do finału jeszcze takie dwa!). Podobnie zadziałała akordeonowa muzyka Piotra Wrony, którego kunszt kojarzy się z klasą słynnego mistrza tego instrumentu, Jerzego Bawoła z legendarnego juz dziś tria Kroke. Spełniło się też marzenie starego uczestnika festiwalu na Czubach, że nastąpi powrót do „cudownych Grudniowych szaleństw łączenia organów w niekonwencjonalne związki z dudami, kieliszkami, saksofonem…” No i wypalił taki nieortodoksyjny zestaw z akordeonem w duecie, się by zdawało nieprzystawalnym, bo to instrumenty podobnie harmoniczne i melodyczne. Wystarczyło, że Grudzień odpalił toccatowe forte (fortissimo possible?), a Wrona pożeglował w piano, pianissimo. Cudo! Natomiast rozwlekłość całego wieczoru (niech mi nikt nie wciska, jak uczyniono w pewnej relacji, że chociaż „koncert trwał kilka godzin, co było dość odważną i ryzykowną decyzją, wierna publiczność jednak właściwie odczytała intencje organizatorów”, bo lwia część odbiorców po cichu a permanentnie opuszczała świątynię końcem tego nadmiaru szczęścia) ma dziwne podglebie. Według pierwszych zapowiedzi mieliśmy obejrzeć film o błogosławionej zakonnicy z Kalkuty. Po niespodziewanej nawet dla ks. Juraka modyfikacji programu, po zachętach do oglądania filmu w wygłoszonych przez gwiazdę wieczoru, wyświetlono, owszem b. ciekawy, ale aż 1,5 godzinny dokument o polskim papieżu Szukałem Was… w reżyserii Jarosława Szmidta. Okazało się, że to syn pani Barszczewskiej.

Tegoroczne pożegnanie ze środami w Św. Rodzinie (29.08.) było natomiast esencjonalne i wysmakowane. Nic dziwnego. Przyzwyczailiśmy się już, że nasz Męski Zespół Wokalny Kairos pod dyrekcją Borysa Somerschafa wynosi sztukę śpiewu na niebotyczne, budzące wyłącznie zachwyt piętra wykonawstwa. I tym razem nikt z wypełniających kościół po brzegi słuchacza nie miał prawa być zawiedziony kunsztem formacji noszącej nazwę od imienia greckiego bożka Kairosa, chociaż chórzystów było nieco mniej (13 + nieszczędzący głosu dyrygent) niż zazwyczaj. Tradycyjnie zniewalały kairosowe Dawne śpiewy wschodnich chrześcijan, 7 pieśni, w tym m.in. Otcze nasz Kiedrowa, bizantyjski hymn Axion estin, ormiańska pieśń liturgiczna Surb astawac czy biesiadna pieśń z Gruzji Hmerto. Ale nową (?) jakością repertuarową okazały się jakże adekwatne do tych wnętrz 4 psalmowe kompozycje lubelskiego twórcy Andrzeja Nikodemowicza, m.in. Psalm 138 – „Ciebie ja chwalić będę”
i Psalm 88 – „Boże moja nadziejo i moja pomocy”. Tradycyjnym, sugerowanym przez dyr. artystycznego festiwalu, było połączenie kunsztu muzycznego gości i gospodarza, w tym przypadku Psalm 130 – „De profundis” znakomitego Fina Arvo Pärta odśpiewany z towarzyszeniem organów Roberta Grudnia. W drugiej części koncertu towarzyszył on w ten sposób w pieśniach (m.in. własnej kompozycji) interpretowanych z wdziękiem przez lubelską sopran, ongiś solistkę TM Mariolę Zagojską.

Tu czas na pierwsze dwie uwagi o znamionach ocen generalnych XVI MFO Lublin-Czuby, oznaczone skrajnymi wektorami wartościowania. Najpierw smutniejsza. Widzieli to wszyscy zgromadzeni na koncercie Kairosa, jednak tylko część zdawała sobie sprawę, o co w pewnym momencie chodziło w charakterystycznym geście Borysa Somerschafa. Dyponuje on słuchem absolutnym i szybko, bodajże po dwóch utworach, zorientował się, iż jego chórzyści rozsypani – taki widać był pomysł estetyczny – na schodkach prezbiterium kościoła przed ołtarzem, gdzie śpiewali, nie brzmią zbiorowo w sposób go satysfakcjonujący. Poprosił panów o zbliżenie się do siebie i efekt okazał się od razu lepszy. To nic innego, jak jeszcze jeden dowód, że z akustyką w świątyni przy Jana Pawła II są wciąż ogromne, nieopanowane problemy (o dziwnym ich odprysku będzie jeszcze pod koniec). Na drugim biegunie sytuuje się inne spostrzeżenie. Radosne, chociaż malkontenci – niesłusznie! – marudzą, że to wyraz ubożenia festiwalu opatrzonego przymiotnikiem „międzynarodowy”. W tym roku było ewidentnie dostrzegalne jak Grudzień, zamieszkały w Radomiu, ale tu urodzony, wiele zrobił dla promocji na MFO lubelskiego środowiska muzycznego. Dla mnie najciekawsze w pierwszej, czubowskiej części imprezy były ideowo (czyt. sakralnie) klarownie czyste i skończenie przemyślane koncerty chóru, zespołu instrument. i solistów z KUL, Ave Maria w muzyce z udziałem gwiazd. T. Muzycznego, no i ta erupcja sztuki wokalnej Kairosa, a także w jakiś sposób M. Zagojskiej.

Z końcem sierpnia nastąpiło wcześniej nienotowane w jego dziejach rozstanie festiwalu ze Św. Rodziną. Kolejny rok – a wg piszącego te słowa to b. słuszna idea – Grudzień z MFO kontynuował podbijanie śródmieścia Lublina, z tym, że w rytmie spowolnionym do dwóch wrześniowych wydarzeń i brakiem tradycyjnego przez 15 lat październikowego finału w świątyni na Czubach. Musiał się udać taki podbój świetnemu organiście Romanowi Szlaużysowi w recitalu mistrzowskim, skoro w kościele Nawrócenia św. Pawła przy Bernardyńskiej ( w zasadzie pl. Wolności) zagrzmiał (12.09.) na jednym z najlepiej brzmiących w naszym mieście królewskim instrumencie koncertowym na „dzień dobry” klasyczny hit nad hity – Toccata i fuga d-moll Jana S. Bacha, a potem było jeszcze ciekawiej przy całych 3 częściach Koncertu a-moll Bacha/Vivaldiego lubo I Sonacie f-moll Mendelssohna-Bartholdy’ego.
Wreszcie 29 września doszło do finału XVI MFO w tak samo jak w ub. roku przepełnionej ponad stan możliwości sali Filharmonii Lubelskiej podczas jednego z ostatnich koncertów przed modernizacją jej siedziby ( z tym, że wtedy w FL to nie był finał, bo do takowego doszło w Św. Rodzinie przy słuchaniu Requiem dla mojego Przyjaciela Z. Preisnera). Znowu kapitalnie zadziałały intuicja i muzyczny smak dyr. Grudnia. Zaproszenie przed gwiazdorską kulminacją wieczoru na estradę Mieszanego (i tu objawił się problem dzisiejszej kultury młodych – razem z 23 dziewczynkami śpiewało zaledwie 2 chłopców!) Chóru Dziecięcego Kantylena ze SP nr 69 w Warszawie, pod dyrekcją Agnieszki Gąsieniec prześwietnie nastroiło publiczność. W przedsięwzięciu artystycznym godnym najwyższego uznania zadziałały pospołu wszystkie wymagane składowe: wspaniały, niewymuszony kontakt prowadzącej ze swymi podopiecznymi i jej talent dyrygencki, wysmakowane, dalekie od aż za częstej jarmarczności stroje małych śpiewaków i – przede wszystkim! – ich przygotowanie muzyczne, świadomość swych głosów oraz naturalna, nieskażona sztancami pop-kultury żywiołowość w wykonaniu tak dobrze dobranych do ich wieku współczesnych utworów, jak Latawiec czy Czarownica. A wyśpiewanie – i to mistrzowskie! – przez takie dzieciaczki Roty, wysłuchanie ich obietnicy, że Nie rzucim ziemi skąd nasz ród!, zawsze się skończy u polskiego odbiorcy jeśli nie powstrzymywaniem łez, to przynajmniej ściśniętym gardłem.

Gwiazdorską kulminacją było zaś następujące potem długie spotkanie z muzyką z płyty Farny nagranej w 2009 r. w kazimierskiej farze i jej wykonawcami, najsłynniejszą dziś na świecie polską śpiewaczką operową, cudowną mezzosopran Małgorzatę Walewską i towarzyszącym jej wtedy w Kazimierzu i tutaj na organach Robertem Grudniem. W Art Dyrektorze MFO zadziałały jednak ambicje innowacyjne (aż strach pomyśleć, że także obawy przed muzycznymi możliwościami percepcyjnymi zgromadzonej publiki) i postanowił przełamać konwencję takich recitali. Para artystów zasiadła na estradzie przy stoliku i przyjęła role gospodarzy wieczoru, wiodąc niekończące się opowieści. Zawarta została w nich duża doza uroku, osobliwie w bezpretensjonalnych wyznaniach maestry Walewskiej (już od początku zniewalała miejscowych słowami: – Z wielka przyjemnością przyjeżdżam do Lublina, to dzięki państwu [sic! – przyp. AM] ta płyta powstała). Było, zatem: o długotrwałej walce z boreliozą, czyli strasznymi skutkami ukąszenia kleszcza, ratunku otrzymanym od lubelskiego kardiologa, rezygnacji z wszystkich operowych kontraktów w owym roku, pomocnej dłoni podanej przez Grudnia, tajemnicach będących tego efektem nagrań dozorowanych przez służby medyczne… Były później także pełne humoru wspomnienia o grze na rozbijających się talerzach i butelkach, oraz o chodzenie po szkle w baseniku przy okazji bodaj opery Eneasz i Dydona Purcella a także nauki flamenco i gry na kastanietach (z prezentacją możliwości artystki!) przy okazji roli w Carmen Bizeta. Straszliwie szkoda, że w tym słowotoku odesłane zostały na dalszy plan perły Farnego, tak niepowtarzalnie interpretowane pieśni Chopina, Moniuszki, Schuberta, Gounoda, arie z Pergolesiego, a nawet finalna, znacząca bardzo dla Walewskiej aria Heleny z Nabucco Verdiego (po koncercie-longierze zmęczenie materiału, czyli publiki, było tak duże, że bis w postaci opracowania Sonaty patetycznej Beethovena został w zasadzie na niej wymuszony).

Jest jednak jeszcze jeden problem a propos koncertu, zapewne kłócący się z obrazem wciąż dopieszczanego w mych recenzjach Roberta Grudnia, ale zmilczenie go będzie się kłócić z zasadami przyzwoitości, jakie jako krytyk pragnę uważać w swych ocenach za rudymentarne. Niestety, czas dolać tę łyżkę dziegciu do beczki miodu spływającej od wieków na twórcę wizji Organowego. W poprzednim sprawozdaniu napisałem, że „Art Director ok. 20(!) pokrewnych imprez, w tym w Leżajsku, Radomiu, Kalwarii Zebrzydowskiej, Jędrzejowie, Stalowej Woli […], już od bodaj trzech odsłon naszego MFO przejął na siebie dodatkową rolę prowadzącego koncerty, co ongiś czynił fachowiec ze wspomnianej Stalowej Woli”. Powyżej, przy opisaniu koncertu Kairosa i uwadze, iż z akustyką w świątyni przy Jana Pawła II są wciąż nieopanowane problemy, zapowiedziałem, że jeszcze tu będzie o „dziwnym ich odprysku”. Otóż przez ten kilkuletni czas sądziłem, że nie rozumiem większości informacji z konferansjerki Roberta z powodów tych warunków akustycznych. W filharmonii nastąpiła z końcem września dotkliwa weryfikacja tego przeświadczenia. Grudzień jest „tylko” muzykiem (że wybitnym, nie trzeba dodawać) i nigdy nie kształcono go z artykulacji mowy, której musiała się nauczyć śpiewaczka i aktorka, Małgorzata Walewska, zrozumiała przy swych wypowiedziach w każdym słowie! On STANOWCZO nie powinien korzystać ze środku wyrazu, jakim jest wypowiadane słowo!!! Mówi „w siebie’, na co dzień w sposób pośpieszny i bałaganiarski, a to nie jest rekomendacja dla enterprenera, nawet jeśli podjął się tej trudnej roli w ramach ubożenia festiwalu i braku środków na zatrudnienie profesjanolistów od słowa (np. o czym pisałem we wrześniu, bardzo dobrego w tym niespodziewanym zadaniu barytona Andrzeja Witlewskiego, podczas koncertu artystów z TM w połowie sierpnia). Była taka sytuacja na sam koniec filharmonicznych finalnych wydarzeń XVI MFO, że na scenie na swej płycie składali autografy bohaterowie wieczoru. Pojawił się tam mało zorientowany w personaliach jegomość przybyły specjalnie na koncert z Katowic i na gwałt szukał winowajcy zatrudnienia zapowiadacza, którego on nie potrafił ni w ząb zrozumieć. Trafił na Bogu ducha winnego księdza Ryszarda, który musiał pokornie wysłuchać gorzkich żali gościa. Ale czyż to nie najlepszy dowód, że dyskretnie zmilczany w Lublinie (i parafii) problem jest bardzo żywotny?

Na koniec, żeby zawiało optymizmem, albo przynajmniej pozytywizmem, pozostawiłem weryfikację uwagi zawartej w poprzednim, cząstkowym sprawozdaniu z 16. odsłony Międzynarodowego Festiwalu Organowego Lublin-Czuby. Narzekałem, że – co miało miejsce i powyżej – to już pod koniec września po raz pierwszy w dziejach zaplanowano odbywający się do tej pory w październiku wielki finał festiwalu (ten w FL). „Straszliwy żal” – brzmiała apostrofa adresowana do lubelskich władz, mocodawców festiwalowych funduszy (wciąż w jakiś sposób słuszna). Rzecz się okazała dużo bardziej skomplikowana. W Kościele obowiązują zasady hierarchiczności. Podlegania im, jakkolwiek w sposób nieumniejszający wolności zainteresowanych podmiotów. Kościół Św. Rodziny, przez wiele lat zwany papieskim, w sposób poniekąd naturalny był w Lublinie główną świątynią „obsługującą” kolejne wydarzenia, rocznice związane z papieżem Polakiem Janem Pawłem II, bo Ojciec Święty ją, jeszcze budowaną, ale już o statusie parafii, nawiedził podczas pamiętnej pielgrzymki. Dlatego i ostatni festiwal nawiązywał w motcie-dedykacji do 25. rocznicy tego pamiętnego dnia. Przedłużenie zaś jego kolejnych edycji aż do jesieni było związane z przypadającą na 16 października rocznicą powołania Karola Wojtyły (1978) na Stolicę Apostolską. I dopiero po tamtym tekście z wrześniowego ZOOMa dowiedziałem się od x. R. Juraka, że w naszym mieście powołano do życia Centrum im. Jana Pawła II przy ul. Fulmana na Wrotkowie (os. Nałkowskich). To ono sukcesywnie przejmuje organizację uroczystości rocznicowych związanych z naszym papieżem, a parafii Św. Rodziny zwyczajnie nie przystoi stawać w kontrze wobec takich hierarchicznych decyzji. Nie oznacza to jednak, że odpowiednie wydarzenie nie towarzyszyło w świątyni na Czubach 34. rocznicy rozpoczęcia pontyfikatu przez naszego papieża. Już nie w ramach festiwalu organowego odbył się tam wielki młodzieżowy koncert o charakterze zdecydowanie bardziej religijnym niż festiwalowe. A nam przyjdzie się – oby kwitł przy tym w przyszłości jak najwspanialej! – przyzwyczajać do tegorocznego kształtu i terminarza MFO.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: