Organy et consortes

Kiedyś w sezonie ogórkowym był – obok Spotkań Folklorystycznych – kołem ratunkowym dla osób poszukujących godziwej strawy kulturalnej. Od czasu przejęcia merytorycznej opieki nad muszlą w Ogrodzie Saskim przez CK, a szczególnie od momentu rozpoczęcia starań Lublina o tytuł Europejskiej Stolicy Kultury 2016, gdy jak grzyby po deszczu zaczęły powstawać niezliczone już letnie festiwale oraz dodatkowo huczny Jarmark Jagieloński, o terminie sezon ogórkowy mogliśmy szybko zapomnieć. Zadziwiające więc, że w tym obecnym artystycznym bogactwie nic na znaczeniu nie stracił Międzynarodowy Festiwal Organowy, bo nim się tu dziś zajmujemy, a jego wciąż jeszcze trwająca 13. edycja Lublin-Czuby 2009 dowodzi, ze ma się całkiem dobrze.
Jest kilka przyczyn tego fenomenu, na wyłowienie których można sobie pozwolić uczestnicząc w koncertach festiwalu od wielu lat a także obserwując wydarzenia XIII MFO w ciągu miesiąca poprzedzającego niniejsze wydanie ZOOM (dokładnie od 22 lipca do 26 sierpnia).
Paradoksalnie, imprezie w kościele Świętej Rodziny sprzyja jego peryferyjność w stosunku do kulturotwórczych miejsc w śródmieściu – Ogrodu Saskiego, Tektury i Starego Miasta. To naturalne, że na festiwalowe koncerty przybywają głównie parafianie, po latach bardzo muzycznie wyrobieni. Oni stanowią trzon publiczności każdorazowo wypełniającej obszerną świątynię po brzegi, chociaż można spotkać melomanów znanych z innych sal koncertowych,
którzy w każdy środowy wieczór pielgrzymują do kościoła w odległej przecież dla wielu dzielnicy (z mojej głębokiej Kaliny to prawie 10 km). Fakt, że jest to nietypowy, „nieustający” festiwal z koncertami nie odbywającymi się ciągiem przez kilka dni, tylko raz na tydzień (a we wrześniu, bo ta 13. odsłona wciąż trwa, co dwa tygodnie) jest kolejną sprzyjającą mu okolicznością. Nie dość, że natłok wrażeń nie znudzi, to jeszcze koncerty w środku tygodnia nie konkurują z przeważnie weekendowymi wydarzeniami w centrum miasta. Wreszcie do sukcesu w olbrzymiej mierze przyczynia się Robert Grudzień, dyrektor tego i kilku festiwali organowych w kraju. Te „kilka” to – a rzadko się o tym mówi – liczba ok. 20(!) imprez, w tym w Leżajsku, Radomiu, Kalwarii Zebrzyd., Jędrzejowie, Stalowej Woli, a u nas także w Kazimierzu i Janowcu. Ich programy w zasadzie się pokrywają, a artyści niczego tak nie wielbią jak mieć gwarancję szeregu występów. Stąd Grudzień, znakomity organista, stał się też świetnym menadżerem dysponującym „swoją stajnią” artystów z najwyższej półki. Konstanty Andrzej Kulka przed lipcowym koncertem był w Św. Rodzinie rok temu, Anna Seniuk też tu już gościła, a Krzysztof Kolberger kilkakrotnie. Kto nie pójdzie na takie nazwiska? Na ich tegorocznych występach kościół pękał szwach, a znajomy ksiądz żartował, że się chyba zawali. Stali bywalcy MFO wiedzą również, że czekać ich będą typowe dla programów kreowanych przez Grudnia niespodzianki. Że oprócz kanonicznych organów usłyszą któregoś dnia np. trombity, gajdy, okaryny i drumle lub zobaczą spektakl Sceny Plastycznej. Że dyrektor, który sam pożenił ogień i wodę w nieortodoksyjnym duecie jego organów i fletni Pana Georgija Agratiny, uwielbia takie nietypowe zestawienia: organy z saksofonem, z dudami, piłą śpiewającą, kieliszkami, z kontratenorem… Taki też, bardzo zróżnicowany program obowiązywał tego lata. Po solowym koncercie porywającego organisty Marka Toporowskiego, nastąpił kolejny recital organowy niezwykle ciekawego Estończyka Aare-Paula Lattika, ale już dopełniony wszystkimi porami roku Vivaldiego w interpretacji entuzjastycznie przyjmowanego mistrza Kulki i Camerata Vistula. Po goszczącym bodaj pierwszy raz na Czubach jazzie niemieckiego Tria t.r.b. classic z improwizacjami na tematy podane przez publiczność, zaproponowano najbardziej nasycony treściami religijnymi program „Bogurodzica czyli Pacierz Staropolski”, który recytująca z pasją, a w zasadzie modląca się Anna Seniuk przygotowała sama wg badań UAM w Poznaniu nad najstarszymi naszymi tekstami, a towarzyszyli jej oboista Tytus Wojnowicz oraz Piotr Wilczyński – organy i klawesyn. Ostatnie dwa letnie koncerty, to najpierw 3-godzinny maraton z połączeniem barytonu Giedriusa Prunskusa i organów Jurgity Kazakeviciute z Litwy w części pierwszej a w drugiej z koncertem finałowym uczestników XVII Międzynarodowego Kursu Muzyki Kameralnej, gdzie było wszystko, od różnorodnych duetów, przez tria, kwartety, kwintety, po orkiestrę symfoniczną z solistami i bez. A następnie było krócej w stworzonym z okazji Roku Juliusza Słowackiego spektaklu wg jego poezji „Hymn” z recytacją Krzysztofa Kolbergera, który, jak to ujął niestrudzony gospodarz festiwalu, ks. proboszcz Ryszard Jurak, potraktował występ jako dziękczynienie za to, że pomimo nowotworowej choroby może wykonywać swój zawód artysty. Robert Grudzień towarzyszył mu delikatnie na fortepianie i organach. Kolberger podpisywał też swą książkę „Przypadek-nie przypadek”. Wspomniany ks. Jurak, energiczny i dowcipny, uwielbiany przez wiernych, to siła napędowa MFO. Resztę roboty wykonują wolontariusze i – przy całym uznaniu – niekiedy to widać. Doprawdy, przydałoby się, żeby honorowi patroni festiwalu, prezydent miasta (także współorganizator) i marszałek wybrali się niekiedy na koncerty na Czuby i przekonali jak impreza wymaga fachowego wsparcia, np. przy b. trudnym w tych ogromnych przestrzeniach nagłośnieniu czy prowadzeniu kamery przekazującej obraz z chóru i spod ołtarza na dwa ekrany. Bo pod innymi względami ten festiwal to dziś potęga.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: