Oryginały

Nie znałem wszystkich dziennikarzy Kuriera a tym bardziej wszystkich pracowników, którzy przez redakcję się przewinęli. Z 40. lat jego istnienia, zawodowo związany jestem z Kurierem Lubelskim lat 23. Ale i przyznać trzeba, że terminowanie na studenckiej kolumnie Konfrontacje rozpocząłem w roku 1966, a zatem w dziewiątym roku działalności popołudniowego wówczas dziennika. Chociaż mało pamiętam z tamtego pierwotnego startu, gotów jestem przysiąc, że nawet w widełkach pomiędzy nim a podjęciem pracy etatowej w roku 1974, nastąpiła radykalna zmiana oblicza redakcji, aczkolwiek sam proces pokoleniowej wymiany kadr był dużo wolniejszy. Kurier do czystek stanu wojennego miał stosunkowo stabilny zespół dziennikarski, nowi redaktorzy pojawiali się nierzadko zaledwie co kilka lat i tak samo było z pracownikami redakcyjnymi, z tak zwanym personelem pomocniczym.

Można zatem powiedzieć, że pamięć dawnego Kuriera uległa u mnie etapizacji. Jeśli mam – a takie zadanie z okazji jubileuszowej otrzymałem – opisać największych oryginałów, nietuzinkowe postacie przez redakcję się przewijające, muszę je umieścić w owych przedziałach czasowych znaczonych cezurami zupełnie subiektywnymi. O etapie pierwszym, aż do mojego debiutanckiego wkroczenia do budynku przy 3 Maja 14, wiem tyle, co opowiedzieli mi koledzy zastani na redakcyjnych stołkach i co można było wyczytać z młodzieżowej wprawdzie, ale wszak powieści z kluczem, Szukam pana Kalandra, autorstwa Wiktora Zawady czyli Witolda Welcza. Z czasem nastąpiło zabawne wymieszanie opowieści zasłyszanych i przeczytanych z książki i doprawdy trudno było rozgraniczyć skąd jaka anegdota czy opowiastka pochodzi, tym bardziej, że rzucony stosunkowo szybko w żywioł drukarni i funkcjonującego tam działu depeszowo-technicznego, byłem czeladnikiem u jej autora, oryginała też niewąskiego.

W każdym razie, przechowuję gdzieś w zakamarkach pamięci osobę poznanego po latach (ale już jako postać tragiczna) Wacława Łabęckiego, szalonego reportera, swego czasu pierwszego „pistoleta” Kuriera. Oprócz tego, że posiadał on cudownego nosa do odkrywania najbardziej sensacyjnych historii i nieprzeciętną zdolnośc konfabulacji (bardzo ceniona cecha „rzemiosła” dziennikarskiego, osobliwie w okresach posuchy informacyjnej), dysponował też Wacek ścianą budzącą powszechną zazdrość męskiej części redakcji. Na ścianie tej, obok jego biurka, skrywanej tylko delikatnie storą, wypisane były telefony do wszystkich znaczących osobistości Lublina oraz – co dużo ważniejsze – do niezliczonej ilości panienek gotowych zjawić sie w umówionym miejscy na każde skinienie Wacczynego palca. Sam się na własnej skórze (dokładnie – portfelu) przekonałem o innej nadprzyrodzonej zdolności red. Wacka – nim się człowiek obejrzał, już mu pożyczył pieniądze, nawet wtedy gdy sam ich nie posiadał i nawet mając całkowitą pewność, że się tych sum (to fakt, że niezbyt wielkich) nigdy już nie ujrzy. To smutne, ale bodaj ostatni raz widziałem Wacka, kiedy odwiedzał redakcję w szlafroku jako pacjent działającej od zawsze vis-a-vis Kuriera kliniki dermatologicznej.

O innych mitycznych postaciach początków Kuriera jedynie – jak się rzekło – słyszałem i czytałem. O „niecnych” ich czynach i o tym jakimi były wariatami – także. Niewyobrażalnego dosięgnęłem po osobistym przekroczeniu redakcyjnych progów. Jeśli młody człowiek miał imaaginację powagi dziennikarskiego powołania w epoce późnego Gomułki, to jej egzymplifikacją była ówczesna opiekunka z ramienia redakcji studenckiego dodatku Konfrontacje red. Halina Chabros. Przede wszystkim, nie miała ona nigdy czasu dla adeptów dziennikarstwa i czekanie godzinami kiedy dama z kamienną (i mocno tapetowaną) twarzą wkroczy wreszcie do redakcji, było podstawowym doświadczeniem przyszłego gryzipiórka. Później, kiedy wreszcie doświadczył tego szczęścia, przekonywał się, że pani redaktor ma jakieś tam Konfrontacje dokładnie w nosie i czekał dalsze godziny na zatwierdzenie treści artykułów. Lekcji pokory udzielała red. Chabros okrutnej, nie można było nie podziwiać statusu zawodu, ktory reprezentowała.

To było pierwsze doświadczenie wykarbowane na własnej skórze (o duszy w tych czasach się nie wspominało). Później poleciało. Zastanawiam się kto mnie zadziwiał najbardziej swą oryginalnością w czasach etatowego startu. Piorunujące wrażenie, podbudowane zwyczajnym strachem o własną przyszłość, robiła działalność zastępcy red. naczelnego (do 1981) Jerzego Turżańskiego. Ten maniakalny majsterkowicz, szukający wręcz co jeszcze w redakcji można zreperować, strzelec sportowy, wychodzący nagle z bronią z gabinetu, wiecznie niezadowolony malkontent o temperamencie flegmatyka, potrafił niszczyć nowo przyjętych dziennikarzy (jego ofiarą była jedna z najzdolniejszych reportażystek Lublina, Anna Bocian, a nie wiem czy nie dołożył też ręki do odejścia z redakcji dzisiejszego wiceprezydenta miasta Jacka Gallanta), ale i też wyprowadzić ich, jak to sie mówi, na ludzi (niech zaświadczy Stanisław W. Wojnarowicz – dziś w PAP – co przeszedł przez pierwsze lata w Kurierze pod batogiem Turżańskiego). No, i miał on pewną zdolność, której nie spotkałem już nigdy w swym długim dziennikarskim życiu – stojąc metr od złożonego do sekretarza redakcji maszynopisu artykułu, niby zajęty czymś innym, obojętny i nieobecny, bezbłędnie wskazywał jego najsłabsze miejsce, nie tylko tzw. literówki, ale i błędy merytoryczne. Skończony fachowiec o cechach demona.

Może nie za nim, ale obok niego sytuowali się inni redaktorzy, których pamiętam dzięki jakiemuś małemu „coś”, niekiedy jednemu gestowi, lecz i odtwarzając w introspekcji ich tak zwany całokształt, mocną osobowość. Henryka Pająka będę wspominał jako jedynego, który nigdy w czasach komuny się „nie szczypał” i walił kierownictwu w oczy co myśli o ich decyzjach. Ryszarda Sadurskiego – przeciwnie – za jedną odzywkę skierowaną personalnie do mnie. Kiedy inni starsi koledzy zaproponowali żółtodziobowi przejście „na ty”, rzucił mi twarz: – Nie będę pił bruderszaftów z gówniarzami. Kilka dni później byliśmy już kamratami. Stefan Piotrowski pozostanie w czułej pamięci jako nieprzeciętny, samorodny talent graficzny kształtujący przez lata oblicze Kuriera, osoba pracująca wciąż w niedoczasie, ale człowiek-serce, prawdziwy opiekun młodych redaktorków. Panią Danusię Jarmoszewicz wszyscy wspominają jako gońca, woźną, a wreszcie jednoosobową załogę barku, w którym w najgorszych, „kartkowych” czasach, można było kupić wszystkie frykasy (fakt, że okupiwszy to grzechem lizusostwa), a ja, jako jedyną osobę, która potrafiła napyskować najpotężniejszym instytucjom redakcyjnym, z red. Turżaźskim na czele.

Kategorie:

Tagi:

Rok: