Panta rhei…

Premiera w Teatrze Osterwy

Teatr im. Juliusza Osterwy wystawiając po raz pierwszy w swej historii „Wiśniowy sad” Antoniego Czechowa zaprezentował najlepszą realizację ostatnich lat, może najważniejszy spektakl za dyrekcji Cezarego Karpińskiego. On sam, wybitną kreacją kupca Łopachina, walnie się do sukcesu przyczynił. Do poziomu zaproponowanego przez pryncypała dostroił się cały zespół, prezentując role, wśród których są prawdziwe perły. Zobaczyliśmy przedstawienie, które wolno by było nazwać traktatem o ludzkim losie, gdyby słowo „traktat” nie brzmiało zbyt górnolotnie wobec tego, zbudowanego ascetycznymi środkami dramatu o mocno zaakcentowanych walorach uniwersalnych.

Twórcy lubelskiego „Wiśniowego sadu” – reżyser Paweł Łysak i scenograf Aleksandra Semenowicz – zrezygnowali z rodzajowości podkreślającej w niezliczonych realizacjach rosyjski duch wiszący nad opowieścią o pożegnaniu epoki chłopów pańszczyźnianych i majątków zaludnianych przez różnego autoramentu oryginały. Nieodłączny atrybut rosyjskiego dworu – samowar – pojawia się tu dopiero w III akcie i to jako jakiś ozdobnik w dalekim tle. Wcześniej parzy się na naszych oczach „europejską” kawę i jej zapach niesie się nad rzędami. Nawet w muzyce Marcina Błażewicza więcej jest ech światowych, dzięki wprowadzeniu kapeli żydowskiej (a więc nie reprezentanta kultury partykularnej ale tej o – poniekąd – zasięgu globalnym), niż fraz z trepaka i czastuszek. Po lokalnym, rosyjskim folklorze, pozostają zaledwie ślady.

Dramat Raniewskiej i jej rodziny staje sie figurą losu, w którym przemijający czas odgrywa rolę rudymentarną. Panta rhei, wszystko płynie, jesteśmy skorupkami orzecha rzuconego w żywioł oceanu, musimy się poddać nieodwracalnym wyrokom – zdają sie mówić bohaterowie gorzkiej komedii. To nie jest skrajny determinizm, to jest poddanie się losowi. Raniewska wróci do Paryża i swej imaginacji o miłości kochanka, jej brat – do wydumanej idei pracy, Łopuchin, nie potrafiący zadbać o osobiste szczęście – do żywiołu interesów, Waria – do nakręcającego jej jestestwo kieratu obowiązków. I tylko młodzi – Ania i wieczny student Trofimow – rzucą się z nadzieją w nastające nowe czasy, żywieni przynależną ich wiekowi naiwną wiarą, że zrwolucjonizują świat. A na ruinach świata starego, w cieniu skazanego na wycięcie wiśniowego sadu, żywota dokona ostatni ze szczerze tęskniących za dawnym porządkiem, lokaj Firs.

Zapierające dech są środki jakimi realizatorzy osiągnęli efekt uniwersalnego przesłania sztuki. Wiadomo, że jeśli w teatrze pojawi się jakieś znaczące novum w budowaniu przestrzeni sceenicznej, natychmiast znajdują się naśladowcy przysposobiajacy je do potrzeb innych przedstawień, jednak z bardzo niekiedy różnymi efektami. Pochylony podest do grania, zawieszony w neutralnie ciemnej przestrzeni, wykorzystywał Maciej Prus w jednej z szekspirowskiech „Kronik królewskich”. Za tiulem, zmiękczającym i eteryzującym obraz, umieszczał postaci „Dybuka” Andrzej Wajda (w Starym Teatrze dodatkowo udało się zdobyć jednolitą, zasłaniającą całą scenę materię i szwy na niej nie psuły efektu, bo stawała się „niewidoczna”). I jedno, i drugie, znajdziemy w lubelskim spektaklu, ale i jakże twórczo potraktowane! Podest, na którym, powiedzmy w I akcie pojawia sie raptem osiem sprzętów, wyabstrahowuje dramatis personae z owego wspominanego, rodzajowego kontekstu. Postaci aktu II układają się w obrazy wyzwalające malarskie asocjacje ze sztuką Zachodu („Śniadanie na trawie” to najbardziej trywialne z tych skojarzeń) a aktu III – Wschodu, gdy przypominają figury rzędu Deisis w ikonostasie. Za mgiełka tiulu zasiądą w klamrze spektaklu, na jego początek i na koniec, dzieciaki, które mogą symbolizować odradzanie się życia, pętlę czasu, ale i być kreatorami spektaklum wyzwolonego ze starego dagerotypu.

No, i aktorska gra! Długo mi przyszło czekać na spektakl w Teatrze Osterwy tak magnetyczny, że o boskim świecie się zapomina, bo zostaje się wciągnietym w spowolniony rytm wydarzeń do cna i ulega tak magii, że wydaje się, iż całym sobą wkroczyło się w czas sceniczny, w jądro wydarzeń. To oni to sprawili, aktorzy tworzący jakąś, zazębiającą się i dopełniającą, wielką kreację zbiorową. W tym przedstawieniu niemal nie ma chybionych ról. Nawet przerysowania postaci lokajczyka Jaszy, bon vivanta, któremu słoma z kaloszy wystaje (Tomasz Bielawiec), cudownie gamoniowatego i przekonanego o swym jonaszowym losie biuralisty Jepichodowa Jerzego Rogalskiego czy, jakby wyjętej z Becketta, do cna nowoczesnej (w czym, może przede wszystkim, zasługa antycypującego rewolucje teatralne XX wieku Czechowa) figury dramatycznej, Szarlotty Hanny Pater, mieści sie bez trudu w koncepcji całości, dopełnia barwy palety.

Są w lubelskim „Wiśniowym sadzie” kreacje przekraczające granice poprawności. Nina Skołuba-Uryga, ze swym pokrywajacy próżność Raniewskiej śmiechem (takim, jak nakazywał sam Czechow), najwyrażniej dobrze się czuje w tej roli damy zgłaszającej światowe pretensje. Waria Jolanty Rychłowskiej, skupiona, ale i rozedrgana w miłosnych nadziejach, skończenie pragmatyczna, ale i encyklopedycznie romantyczna, to kolejny krok aktorki na drodze dowodzenia, ze jest jedną z najjaśniej świecących gwiazd naszego teatru i nie tylko. Ania Urszuli Marciniak, to niewymuszony blask młodości, infantylizm maskujący budzenie się kobiecości. Gajew Piotra Wysockiego i Trofimow Artura Kocięckiego, to skrajności charakterów, ale budowane podobnie powściągliwymi, pozbawionymi szarż środkami.

Wreszcie mamy trzy kreacje przekraczające ramy rutyny teatralnej, rozsadzajace je nieprzecietnym sposobem prowadzenia kreowanych postaci, role, ktore maja wszelkie prawo przejść do annałów – Piszczyk Andrzeja Golejewskiego, Łopachin Cezarego Karpińskiego i Firs, tak wytrwale od lat czekającego na swoja chwilę Ludwika Paczyńskiego. Każdy z panów czymś zadziwił szczególnie: Karpiński – próbą zalotów, Golejewski – chorobliwym, możącym Piszczyka snem, Paczyński – dojmującą sceną śmierci starego lokaja, który nie jednemu przypomniał Starego Wiarusa, jednak siła tych ról leży w konsekwencji prowadzenia kreacji, w skończonej precyzji, w zorkiestrowaniu użytych środków na wszystkie członki, całość aparatu wykonawczego. A we wszystko wlana jest dusza i to już, doprawdy, wystarczy!

Po premierze odbyły sie opóźnione uroczystości Międzynarodowego Dnia Teatru. Po następnych spektaklach już ich nie będzie. Ale to nic. Każdy kto pójdzie na lubelski „Wiśniowy sad”, przeżyje świeto. Prawdziwe święto teatru w działaniu. Bo świętem jest ten spektakl.

Andrzej Molik

Antoni Czechow „Wiśniowy sad”. Reżyseria – Paweł Łysak. Scenografia – Aleksandra Semenowicz. Muzyka – Marcin Błażewicz. Choreografia – Wladysław Janicki. Premiera w Teatrze im. J.Osterwy w Lublinie 19 kwietnia 1997.

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: