Piękne zakątki jazzu

Na koncerty 4. Lublin Jazz Festiwalu chodziłem w kratkę. Jeśli kratka jest (Zulusi, tacy jak ja, mają z tym problemy) czworobokiem, wypada, że – adekwatnie do sformułowania – uczestniczyłem w koncertach czterech. Jak to ma się w stosunku do ilości propozycji przygotowanych przez dzielną kreatorkę przedsięwzięcia, Barbarę Luszawską z CK, policzcie sobie sami. Ja w tym bogatym kontekście wypadam mizerniutko. Ale jakieś wyobrażenie na temat imprezy i aktualnych trendów objawiających się w muzyce synkopowanej, prezentowanych podczas wyczulonego na nie festiwalu zyskałem. Blade! – rzeknie zatwardziały jego uczestnik. Tylko ilu da się ich zliczyć? Kilkunastu? Kilku? Może nie jest aż tak źle. Jednako do euforii szlak daleki. Sam jestem w rozterce, czy poruszać tu od razu kwestie socjoartstyczne LFJ, czy też powrócić do jego koncertów. Chyba, zważywszy na wykonawców, odbiorców oraz rzesze nieobecnych akurat w tym momencie kibiców jazzu wypada w pierwszym szeregu poświęcić kilka słów tym ostatnim.

W przykrojonej jakby na potrzeby festiwalu, tylko wciąż peryferyjnej sali widowiskowej Warsztatów Kultury przy Popiełuszki (5) zagrał najpierw w piątek 20.04. dwuosobowy Mikrokolektyw – kreatywny perkusista Jakub Suchar i najwyraźniej rządzący przestrzenią muzyczną trębacz Artur Majewski. Pokolenie starych jazzfanów, do którego należy piszący te słowa, nie potrafi być zachwycone używaniem podbudowujących wydźwięk całości sampli (także puszczanego „samopas” mooga), ale musi oddać wielki, radosny (a takie me odczucia) pokłon, dla bestialsko inteligentnej inwencji muzyków i ich poszukiwawczej odwagi.

Wkroczenie do Warsztatów K. drugiej tego wieczora kapeli, amerykańskiego Rempis Percussion Quartet, poprzedziły docierające przed koncertem plotki o anegdotycznej urodzie. Ponoć muzycy jechali z Poznania pociągiem, którego maszynista, pomny – a Wy pamiętacie? -niedawnych wydarzeń kolejowych pod agidą PKP, zatrzymywał się na każdym rozjeździe kierującym skład na nie do końca dubeltowe tory. Jazzmani zza oceanu (+ jeden z pewnego północnego kraju, akurat sądzonego wariata) mieli dotrzeć na próbę ok. godz. 15, a mieli kilkugodzinny poślizg i dostali kilkanaście minut w okolicach teoretycznego startu o 20.30. Zdecydowane jego przekroczenie, zostało za chwilę porywająco zrekompensowane. Rzeczony Norweg, Ingebrigt Håker Flaten, to najbardziej energetyczny kontrabasista, jakiego ostatnimi laty – nie licząc fragmentów cudownego monodramu Jerzego Stuhra wg Süskinda – widziałem i podziwiałem. Bestia zżerająca instrument, cudowny wariat muzycznych wzlotów. Potężnego twórczego kopa musiał dostać od frontmana, lidera kwartetu, saksofonisty Dave’a Rempisa. Coś może, wobec zapowiedzi, przegapiłem, bo nie dostrzegłem, iż z rzuconego na ziemię plecaka gość z USA wyjął także baritone sax i zabrzmiały niskie dźwięki tego zacnego instrumentu, ale to, co wyprawiał na saksofonowym alcie i tenorze, budziło najlepsze fluidy wędrujące po jaśniejącej nocą kameralnej widowni. A przecież esencja porywów muzycznych zawierała się dopiero – zgodnie z nazwą grupy – w popisach dwóch perkusistów ze Stanów, Franka Rosaly Tima Daisy. Czasami przychodziła refleksja, że Amerykanie nie mają pojęcia, iż eksperymenty muzyczne w kraju nad Wisłą są ćwiczone wręcz od dziesięcioleci na Festiwalu Warszawska Jesień i polscy melomani są gotowi nie tylko na przełknięcie użycia małego dzwoneczka po dużym, czy rzucenia na czinel lub werble zmieniającej dźwięk metalowej pokrywki, ale i innych wynalazków (obecność w Lublinie Festiwalu Kody i John Cage Year ma swoje znaczenie!). Nic to! Rzecz w ich witalnej radości. Można Amerykanów nie cierpieć za głupotę codziennych zachowań i przekonań, ale nie wolno im odebrać niczego z podejścia do muzyki!!! Także tym odlotowym perkusistom, chorym – w ramach „uczesanego” współgrania – na problem: ustąpić partnerowi, czy pokazać mu swój odjazd?

Drugie, niedzielne (22.04) podejście do 4. LJF miało miejsce na salonie, który niebawem zawłaszczy zmuszona do emigracji Lubelska Filharmonia. Wielkie Studio Radia Lublin przy Obrońców Pokoju (2) jest przyjazne imprezom niepotrafiącym zapełnić go po brzegi. Nawet likwidacja kilku tylnych rzędów krzeseł nie potrafiła stworzyć przekonania, że frekwencja jest porywająca. Nie podam, ilu widzów zliczyłem na dwóch „świątecznych” koncertach, bo to smutne dane. Szczęściem, nie one decydują o odbiorze prezentowanej sztuki. Wyspokojony, wręcz balladowy we fragmentach popis formacji Dziki Jazz, z kompozycjami z liczącej rok żywota płyty A-Kineton, uświadamiał, dlaczego Dziki, Rafał Gorzycki, jest tak bardzo ceniony także w naszym Lublinie, osobliwie w środowisku teatralnym. A co można ująć jego partnerom? Kto oni? Kamil Pater – quitar (zachowuję słownictwo oficjalnej zapowiedzi, aczkolwiek całe życie sądziłem, że gitarę pisze się przez „g”), Irek Wojtczak – tenor sax i Paweł Urowski – bass (swoją drogą, w zapisach festiwalowych nie uświadczysz polskich nazw instrumentów – to dziś obowiązkowy szpan)
A teraz to odnotujemy przede wszystkim skład grającej w RL na zakończenie dnia brytyjskiej (formalnie: UK) kapeli Led Bib. Zagrali Mark Holub drums; Liran Donin – bass, Toby Mc Laren – keyboards oraz dwa dęciaki na sax alto: Pete Grogan Chris Williams. Stworzyli cudownie zabawowy klimat, godny pamiętnego filmu Altmana Kansas City czy podarowanej mi przez dziecko, zasłuchiwanej współpłyty Marsalisa i Claptona Play the Blues. Najczystsza przyjemność, równa słuchaniu tamtych majstrów. Gra w zasadzie porywająca do tańca, ale nie tą naszą zawstydzoną lubelską publiczność, która – cholera! – zdążyła zapomnieć, albo jeszcze się nie nauczyła, iż przy prezentacji muzyków jazzowych klaska się mocno jeden raz. Powtarzane klapanie w dłonie, nawet przez kilkadziesiąt sekund, nabiera kształtu ich obrazy.

Pozwalając sobie na uwagi i złośliwostki, wiem, do czego dążę. Składam w tym (powrót socjologiczny) miejscu prawdziwe wyrazy uznania Basi Luszawskiej. Jakoś nie wypatrzyłem na plakacie czy wręczonym mi identyfikatorze, że to już czwarta odsłona Jej, (bowiem wyłącznie Jej autorskiego) Lublin Jazz Festivalu (teraz przez „v” – tak stoi na afiszu). Działalność animatorki wydarzenia dla jazzfanów, tych dziś mieszkańców niszowych zaułków, w których przebywają jedynie muzyczni popaprańcy, tych, którzy wbrew obecnym obyczajom kochają jazz, jest godna najwyższego uznania. Wiem, co mówię. 40 lat temu byłem przy niejakim Kukułce (sorry, imienia nie pamiętam) rzecznikiem prasowym w tworzeniu Lubelskich Spotkań Wokalistów Jazzowych. Jakaż to była porażka, gdy się okazało, że moje miasto nie potrafiło, nie chciało obronić festiwalu i na zawsze (?) zabrał go nam prężny wówczas Zamość. Odrodziły się spotkania z synkopą i jazzowymi smaczkami dopiero dzięki Lechowi Cwalinie i jego upartemu kształtowaniu od lat 90. najpierw koncertów, a za chwilę Hades Jazz Festiwalu. Mam pewność, że kształtowały one gust Baśki L. Zrealizowała zapewne noszona w sobie latami ideę festiwalu. A że Hades niebawem pozbawiony został możliwości kreacji w chudych wnętrzowych warunkach kontynuacji swych pomysłów, Barbara stała się – bez obrazy i bez baczenia na działalność jazzujących knajp, chociażby Czarnego Tulipana – jazzową lubelską mamą.

Niechaj tak trzyma!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: