Piękny kurort z folklorem w tle

Późno w nocy z piątku na sobotę telewizyjny kanał Europa Europa pokazał film ”Król piękna”. Wątpliwe żeby o tej porze jeszcze czechosłowacki (1990) obraz oglądało jakieś dziecko uczestniczące tydzień wcześniej w 160 tournee zagranicznym Zespołu Pieśni i Tańca Lublin im. Wandy Kaniorowej. Ale gdyby na film trafił dorosły członek kapeli towarzyszącej w wyjeździe do Czech grupie Mały Lublin, przeżyłby coś w rodzaju deja vu. Tytułowy bohater filmu grał na skrzypcach na tej samej estradzie naprzeciwko źródła Vincentka i fontanny zdobiacej Lazenske namesti w Luhacovicach, na którym przyszło występować lublinianom podczas XII Międzynarodowego Festiwalu Dziecięcych Zespołów Folklorystycznych PISNI A TANCEM. Czesi mają tak powszechnie znane kurorty jak Mariańskie Łaźnie (festiwal chopinowski) czy Karlowe Wary (filmowy). Zatem wykorzystanie Luhacovickich Łaźni – które w znaku firmowym używają też powszechnie znanych na świecie słów Bad i Spa – jako tła filmu (smutnego, bo okupacyjnego, ale nie o to tu chodzi), najlepiej świadczy o tym, jakim uznaniem cieszy się tam to, chyba mało znane Polakom uzdrowisko. A przecież to tak blisko naszej granicy. Każdy kto skraca od Cieszyna drogę przez Czechy na Wiedeń i południe Europy, jedzie przez Hranice, Prerov, wreszcie Uherske Hradiste. Tam – lub wcześniej w Ostrakovicach, na Zlin – wystarczy odbić w lewo ok. 30 km i już się jest w sercu południowomorawskiego kraju, w kotlinie z rzeczką Stavnice, w miasteczku opartym o Białe Karpaty i oddalonym od Słowcji o kilkanaście kilometrów, słowem w Luhacovicach. Trzy podstawowe źródła mineralne, alkaliczno-solankowe o temperaturze 10-12 st. C – wspomniana Vincentka oraz Aloiska i Ottovka – pomagają w leczeniu dróg oddechowych, układu pokarmowego, cukrzycy i otyłości. Ten najstarszy i największy morawski kurort, którego rozwój związany jest z działalnością szlacheckiego rodu Serenyiów, działa też balsmicznie na zmysły estetycznymi walorami unikatowych budynków, o urodę których zadbał kilkadziesiąt lat temu słowacki architekt Dusan Jurkovic. To z okna jego domu zdobionego przepięknym pruskim murem oglądała na scenie bohatera wspomnianego filmu jego żydowska żona. To na ”Dum Dusana Jurkovice”, ”kolonadę” ze sklepikami w podcieniach i pawilon Vincentki pogladał podczas koncertów nieszczęsny skrzypek, a teraz opierali na nich wzrok artyści występujący podczas festiwalu na tej samej estradzie pod usytuowanym w sercu uzdrowiska budynkiem noszącym – przynajmniej dziś – nazwę ”Spolecenski Dum”. W jednym z folderów reklamujących Luhacovice można przeczytać, że ”ve meste se kona bohaty kulturni program”. Zaznaczając jedynie, że ”kona” znaczy po czesku zupełnie coś innego niż w języku polskim (rozwija, proponuje się), po czterech dniach pobytu w malowniczym uzdrowisku należy to potwierdzić, z jedną wszakże uwagą. Organizatorzy festiwalu, który zdominował owe dni, i który od swej 10. edycji w 2002 r. posiada patronat CIOFF, Międzynarodowej Rady Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej, powinni wybrać się latem przyszłego roku do Lublina na Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne (też ze znakiem CIOFF) i od dbających o ich kształt kaniorowców pobrać pokornie lekcję, jak takie imprezy się robi. Już nie chodzi o to, że w Luhacovicach wysąpiły tylko cztery zagraniczne zespoły, Trejdevini Spelmanisi z Łotwy, Brauletul Curtea de Arges z Rumunii, Kornicka Trencin i nasz Mały Lublin. Chodzi o to, że zarówno w koncercie inauguracyjnym ”Deti Evropy” jak i w finałowym ”Hosti se louci” organizatorzy nie wymieszali ich z niezwykle bogatą i interesującą reprezentacją własnych ”detskych folklornich souboru” przybyłych z całych Czech. Nie potrafili nawet porządnie nauczyć gości czeskiego tańca wykonywanego wspólnie na zakończenie czy zorganizować prawdziwej integracyjnej zabawy czy deskoteki dla wszystkich uczestników (w Lublinie tradycyjnie odbywa się to na zalewem), a po finale zniknęli nie fatygując się pożegnać zaproszonych ekip. Wprawdzie miło było widzieć, że świetnie tańczący i znakomicie prowadzeni przez Monikę Pacek 10-13 letni kaniorowcy z Małego Lublina już przez sam fakt, że prezentowali w różnych strojach tańce lubelskie, rzeszowskie i lubelskie osiągli przewagę nad monotonnymi Łotyszami, temperamentnym, ale jednorodnym folklorem Rumunów czy Słowaków, ale wszak nie o to chodzi. Lepiej już pod tym względem było podczas gościny w pobliskim Slavicinie, gdzie w domu kultury Sokolovna występy kilkunastu grup popisowo wymiksowano, sadowiąc je dodatkowo – jak na festiwalu w Kazimierzu – w otoczce targów sztuki ludowej i rękodzieła. Atmosfera wspólnoty od razu wpłynęła na prowadzoną przez Włodzimierza Kukawskiego naszą kapelę, która urządziła wspólne, porywające granie z dwoma muzykami rumuńskimi. Byle jaka organizacja spowodowała i to, że lubelski zespół przyzwyczajony do intensywnej pracy festiwalowej w gościnie i u siebie (w czasie Spotkań poszczegolne grupy mają po trzy koncerty w Ogrodzie Saskim, a oprócz tego dodatkowe w Leclercu, DSK, Nałęczowie, Kazimierzu, a czasem i gdzie indziej) miały nadzwyczaj dużo wolnego czasu. Może to i dobrze, bo można było docenić walory kurortu i cieszyć się z wypoczynkiem nad stworzonym w 1930 r. zalewem w Pozlovicach, do którego spacerując z centrum kurortu można dojść lesistą aleją, obok nizliczonych kortów tenisowych (widomo już dlaczego w tym czasie Czesi mieli swego przedstawiciela w półfinale turnieju US Open) i innych boisk w pół godziny. To nad wodami zalewu stoi trzygwiazdkowy hotel Adamantino, w którym zakwaterowano zagraniczne ekipy. Poznając jego walory (kryty basen, sauna, wirówka wodna, solarium, sala masażu, miejsce w dwuosobowym pokoju 675, a w jedno- 900 koron, jeszcze taniej w willi przy zaporze Adamantino II) poniektórzy dorośli jęli przemyśliwać, czy nie wybrać się tam na urlop. Może uczynią to już wkrótce, bo w październiku i listopadzie hotel oferuje ”happy tyden” z wyżywieniem za 3990 koron, za tą samą cenę wypoczynek świąteczny (23-28.12), a za 4990 – sylwestrowy od 29.12 do 2.01, a w cenę wchodzi bal i – w każdym przypadku – darmowy basen przez całą dobę. Kiedy w słoneczny weekend cały zalew dokładnie oblepiły namioty wędkarzy uczestniczących w zawodach i wrześniowe dni zaczęły przypominać lato, siedząc w czynnej non-stop przez całą dobę knajpce nad wodą ze szklanicą piwa Carna Hora jeszcze bardziej zaczęliśmy cenić uroki Luhacovic i tych morawskich okolic. Trzeba tam koniecznie wrócić! ANDRZEJ MOLIK Fot. autor

PS. Młodzi kaniorowcy występy w Luhacovicach poprzedzili jedniodniową wycieczką do Pragi, ale to inna opowieść.

Kategorie:

Tagi: /

Rok: