Poeta palety

Dzięki wystawie prezentowanej w warszawskim Teatrze Wielkim zagościł u nas Marc Chagall

Nie budźcie malarza! On marzy,

a marzenie jest rzeczą świętą, intymną.

Niechże wyśni swoje obrazy i swoje życie

Louis Aragon

Można sobie bez trudu to wyobrazić. Odbywa się wernisaż wystawy. Warszawska śmietanka towarzyska wyraża swoja „ochy” i „achy”. Kolory kreacji dam mieszają się z olśniewającą barwą litografii opiwających Arabską noc. Garnitury panów rymują się z czernią akwafort, akwatint i suchorytów – ilustracji do Gogolowych Martwych dusz. I do Siedmiu grzechów głównych. I do tego wiecznego źródła natchnienia, do Biblii. A tam wyżej, nad mrowiem gości, nad mieszczącym Muzeum Teatralne gmaszyskiem Teatru Wielkiego, Opery Narodowej, gdzie to wszystko się tak uroczyście dzieje, unosi się On, Marc Chagall.

Gwałcąc prawa ciążenia, co zawsze tak konsekwentnie czynił z postaciami zaludniającymi jego irrealne dzieła, lewituje gdzieś ponad klasycystycznym portykiem. Frunie poeta palety. Chyba nawet leci z Bellą, muzą i ukochaną żoną, z którą tak wielbił odbywać podobne powietrzne podróże i uwieczniać je na niezliczonych płótnach. I pogląda dobrotliwie na zebrany tłum. I cieszy się, że jego plastyczne imaginacje trafiły pod polskie strzechy w porcji takiej, jakiej tu jeszcze nie było. Że są w Warszawie, skąd do jego Witebska lot już krótki, acz daremny. Bo tam, na Białorusi, nie odnajdzie już Mosze Segał (inni piszą: Moisej Szagall) swego sztetł, żydowskiego miasteczka, które śniło mu się przez całe długie emigracyjne życie – pod dachami Paryża i na bruku Berlina, wśród drapaczy Nowgo Jorku i pod lazurowym sklepiniem słonecznego nieba w Saint-Paul-de-Vence, gdzie tak przecież niedawno, w roku 1985, genialny artysta w zacnym wieku lat 98. dokonał żywota a jego duch mógł ostatecznie wznieść się i ulecieć w rodzinne, wytęsknione strony, opiewane w tworzonej przezeń przez wiek prawie cały malarskiej Pieśni nad pieśniami.

Przy tematach sztuki chciałoby się być jak najdalej od doraźnej publicystyki, tym bardziej przy tak podniosłej okazji jak warszawska wystawa. Ale teraz, gdy tak aktualna stała się sprawa tragedii w Jedwabnem, może warto – by jeszcze lepiej ogarnąć dzieło Chagalla i to, co w nim tkwi, co nas, ongiś współziomków narodu żyjącego wieki w Diasporze podświadomie fascynuje – zacytować przepiękne słowa Bohumila Hrabala z jego ostatniej książki Wesela w domu. W pierwszej części trylogii daje on (doktor to alter ego autora) krótki wykład swemu bratu, który się rozpłakał po wysłuchaniu koncertu skrzypcowego w wykonaniu Jaschy Heifetza:

„- Jascha Heifetz, Jascha Heifetz… Bretio, każdy Żyd zaznał pogromów i rzezi, tak samo jak ci Żydzi, ktorych chrześcijanie gnali z Hiszpanii przez Niemcy aż do Odessy, z wieku na wiek, to były takie marsze śmierci. Wiesz, pożyczę ci książkę z obrazami Marka Chagalla, Żyda z Witebska, który wprawdzie malował te swoje ukochane i te swoje kobiety, i tych swoich staruszków siedzących za kominem, te swoje krowy również te swoje osiołki, i te swoje obsypane kwiatami krzewy, i gigantyczne bukiety, ale Bretio, tam w każdym rogu obrazu leży Żyd zabiyy podczas pogromu… i wszystko to, co Chagall umie powiedzieć obrazem, wszystko to Jascha Heifetz potrafi wypowiedzieć swymi skrzypcami… bo Żydzi są jak oliwki, które dopiero gdy się je miażdży, wydają z siebie to, co najlepsze…”

Okrutna, ale jakże prawdziwa diagnoza. My pofruńmy sobie w stronę dzisiejszego odbioru sztuki uprawianej przez syna ubogiej żydowskiej rodziny, obrazów które zawojowały świat. Już nie tak trudno identyfikować się z Chagallem, przyznawać się do nabożnej adoracji jego dzieła. Już coraz więcej, jeśli nie wiekszość cmokierów, którym trudno było się pogodzić z wszechuwielbieniem artysty, z mierżących ich egalitaryzmem gustów i z zachwytami wyrażanymi przez prostych odbiorców, przyzna, że to nie jest malarz z marginesu awangardy, że to jedna z najważniejszych, najbardziej świetlistych postaci sztuki XX wieku. Wielbiciele takiego na przykład suprematyzmu, będą musieli z pokorą uznać, że nie było broń Boże szlachetnym gestem tego trochę naszego rodaka, ideologa kierunku Kaziemierza Malewicza, wygnanie Chagalla z Szkoły Sztuk Pięknych (Wolnej Pracowni Artystycznej) ząłożonej w 1919 roku w Witebsku przez jego najsłynniejszego na świecie syna, którego znający go z Paryża osławiony Anatolij Łunaczarski, rok wcześniej, po sowieckiej rewolucji, wyawansował na komisarza ds. sztuk pięknych rejonu witebskiego.

A tak na marginesie, rozczarowanie Chagalla i trudny los artysty po usunięciu go ze szkoły (przemianownej szybko – a i rzecz jasna na krótko – na szkołę suprematystów), to temat na odrębne opowiadanie. Ale i miejmy świadomość, że gdyby na skutek zaznanej później biedy i niełaski, nie zdecydował się na wyrwanie się z Rosji radzieckiej w roku 1922 i nie powrócił do stalic europejskiej kultury, Berlina i Paryża, których smaku już zaznał w latach 1910-1914 („Żadna akademia nie dałaby mi tyle, ile odkryłem w Paryżu sycąc się wystawami sztuki, wystawami sklepowymi i muzeami” – wyzna w wydanej w 1931 r. autobiograficznej książce Ma vie), nie zostałby takim gigantem sztuki minionego stulecia. A i, co gorsza – i będzie to zupełnie a propos słów Hrabala – mógł skończyć tak, jak kończyli inni wielcy rosyjscy artyści – Bułhakow, Meyerhold czy Mandelsztam – czyli być zmiażdżonym w trybach totalitarnego, już wtedy stalinowskiego systemu.

Wracając do wątku recepcji Chagallowego dzieła, warto przypomnieć czasy, gdy – choć obecnie może to zadziwić – budziło ono więcej kontrowersji i artysta poruszał się po cienkiej linie rozciągniętej pomiedzy uwielbieniem a dyskredytacją czy mało skrywaną niechęcią. W obu przypadkach dotyczyło to zarówno mieszczańskich rzesz, jak i krytyków. Pierwsze zbliżenie – jakkolwiek trudno mówić o prawdziwym zbliżeniu, skoro sprawy toczyły się w niedostepnym naonczas dla przeciętnego młodego Polaka Paryżu – niżej podpisanego z casusem sztuki Chagalla, była rozdmuchana przez prasę sprawa plafonu w Operze Paryskiej, oczywiście nie w nowej, tak zwanej Operze Bastylii, która onego 1964 roku, mogła się dopiero roić w głowach wizjonerów, ale w eklektycznym, przeładowanym od ozdób symbolu zasobności i luksusu Drugiego Cesarstwa z IX dzielnicy stolicy Francji. Wymalował Marc dzieło nieokiełznane, barwne i radosne, ale co wznieciło… Cóż to był za raban! Jakie dyskusje! Ich odpryski na snobistycznych zasadach docierały i do nas, gotowych zawsze kruszyć kopie w kwestii ochrony zabytków przed zakusami odważnych, łamiących konwencje nowatorów.

Ale – w skutkach – bakcyl został złapany. Zainteresowanie sztuką, tak wątlutkie jeszcze u licealisty z socjalistycznego miasta Świdnika, zostało rozbudzone. Sprawa Chagalla i jego nieortodoksyjnego plafonu dodającego barwy ariom śpiewanym przez braci w artystycznym mozole, pchnęła profana w stronę malarza, w którym było tyle z ducha słowiańskości i tyle z subiektywnych, wewnętrznych przeżyć. A młodość odbiorcy, pierwsze porywy serca, marzenia, frustracje i niemożności, nakazywały penetrować je i przewracać na nice, więc grunt był podatny. Z jakimż zrozumieniem, pamiętając ówczesne, nieopierzone peregrynacje do własnego środka, na dno duszy, przyjmowało się po latach słowa Mistrza. To Marc Chagall, tłumacząc fenomen swego introspektywnego malarstwa kiedyś rzekł: „Nasz świat wewnętrzny jest najzupełniej rzeczywisty – i może nawet bardziej rzeczywisty niż świat widzialny”.

Łatwo było się zachwycić Chagallem. Podobnie – posiłkując się reprodukcjami, tym naszym powszednim ersatzem prawdziwej sztuki z doby Peerelu – reagowało wielu. Może aż nazbyt wielu, bo na podobieństwo tych cmokierów, o których było wyżej, nie miało się luksusu przeżycia elitarnego a tylko takie mogło iść w parze z tak naturalną w tamtej epoce potrzebą wyizolowania z tłumu. Trudniej było dotknąć wzrokiem oryginały dzieł. Należało czekać do nowych czasów, do nastania ostatniej dekady minionego właśnie stulecia. Ale i trzeba było mieć szczęście niebywałe, żeby trafić od razu na taką niezwykłą wystawę, na jakiej znalazł się Wasz sługa.

To głasnost’ pierestrojka sprawiły, że na przełomie lat 80. i 90., dzięki pomocy i gwarancjom niemieckich linii lotniczych Lufthansa, poleciała do rodzinnego kraju Chagalla wielka retrospektywa jego twórczości skomponowana z dzieł specjalnie sprowadzonych z galerii, muzeów i zbiorów prywatnych dosłownie całego świata. Kiedy ekspozycja wracała z Moskwy na Zachód, pragmatyczni Niemcy uznali, że nie można takiej okazji przepuścić i kolekcję – uszczuploną jedynie o dzieła z rosyjskich muzeów, którymi wzbogacono moskiewski pokaz – zaprezentowali w pięknym centrum kultury w Ludwigshafen, a w zasadzie w jednym z jego placówek wypełniających kolosalne wnętrze, w Wilhelm-Hack-Museum. Biedny dziennikarz dorabiał w 1990 r. do pensji dwumiesięczną ciężką pracą na polu u bauera w pobliskiej wsi Dannstadt i zdobytym na tzw. wystawce rowerem przepedałował 30 km do miasta nad Renem a nastepnie za frajer, dzięki legitymacji prasowej (co za duma!), dostał się na wystawę, oszczędziwszy na bilecie 8 DM czyli równowartość 12-godzinnej dniówki przy katorżniczym sadzeniu sałaty.

Boże! Jakie to było przeżycie! To nie powielane wielokrotnie ilustracje się tam podziwiało, ale pełnokrwiste oleje i gwasze, największe cuda Chagallowej spóścizny. Może dlatego, że jedyną pamiątką z wystawy pozostała ulotka z reprodukacją Clowna na koniu, ów obraz o diagonalnej kompozycji zapadł najbardziej w pamięć. Ten, jak to gdzieś napisano, eteryczny clown, tkwi na kole, które w równej mierze może być mydlaną bańką i to, oraz skośne ujęcie postaci cyrkowca, najlepiej podkreśla tak ulubiony przez artystę z Witebska stan surrelnej nieważkości. Ale i umieszczenie wielobarwnych figur clowna i konia na kontrastującym z nimi ciemnym tle, unaocznia nieprawdopodobny talent kolorystyczny autora gwaszu.

Trudno, nie tylko w momencie kontemplacyjnego zachłyśnięcia, nie zgodzić się z Andre Malraux, tym samym, który jako francuski minister kultury obstalował odważnie u artysty wspomniany „skandaliczny” plafon paryskiej opery. Napisał on: „Chagall może być poetą (jak Hieronim Bosch, Piero di Cosimo i wielu innych), ale przede wszystkim jest najznakomitszym kolorystą naszych czasów”. Czysta prawda, aczkolwiek trzeba się upierać, że i w panteonie poetów palety, ten – jak go nazwała Silvia Pegorarao, autorka wstępu do katalogu aktualnej wystawy – „pogromca siły ciążenia” zajmuje miejsce poczesne, a w XX wieku chyba jednak też najważniejsze.

Potem już poszło. Najpierw – bodaj wystawa w weneckiej Scuola Grande San Teodoro niepodal mostu Rialto, która została zaadaptowana do prezentacji sztuki nowoczesnej i później zawsze dało się tam coś trafić, a to Salvadora Dali, a to Pabla Picassa, a to ponownie Chagalla. Gdzieś po drodze, w mieście nad laguną był Deszcz u Peggy Guggenheim w budynku jej fundacji opartym o brzeg Canal Grande. To obraz z czasu pierwszego pobytu malarza w Paryży a więc pełny kubistycznych wpływów, z przestrzenią rządzoną geaometrią, ale i z wszystkimi atrybutami rozfruwanej liryki (pasterz przegania kozę pośród chmur, policmaister sika pod obórką, inny ślizga się w pozycji – jak to byśmy dziś powiedzieli – skaczącego Małysza). Następnie doszło muzeum w Brukseli – świeże przeżycie, więc pamięta się dobrze gwasz Ja i wieś, szkic do najsłynniejszego obrazu mistrza (do którego trzeba pielgrzymować do MOMA w Nowym Jorku). I był Paryż. I wszędzie było olśnienie, wszędzie radość.

Zabrakło jeszcze wielu miejsc, gdzie chciałoby się wytropić dzieła ukochanego artysty, szczególnie placówek bliskich jego rosyjskich korzeni – w Moskwie i w Sankt Petersburgu. I stanowczo brakuje do wciąż powiększanego laurowego wianuszka onirycznych przeżyć, jego ozdoby, otwartego jeszcze za życia malarskiego giganta (1973) Musee National Message Biblique Marc Chagall w Nicei. Message Biblique, to tyle, co Przesłanie biblijne, a Biblia, to dla twórcy tego muzeum, pod budowę którego sam cztery lata wcześniej położył kamień węgielny, coś dużo bardziej ważnego niż lektura obowiązkowa. Wyznawał: „Od wczesnej młodości byłem urzeczony Biblią. Zawsze mi się wydawała i nadal wydaje najbogatszym źródłem poezji wszechczasów. Od tamtej pory poszukiwałem jej odblasku w życiu i w sztuce. Biblia jest jakby rezonansem natury i tę tajemnicę starałem się przekazać”.

Tą ostatnią zaległość w osobistym percepowaniu dzieł Chagalla można częściowo chociaż nadrobić na wystawie otwartej w Teatrze Wielkm 2 marca 2001 roku. Jak się rzekło na wstępie, znalazły się tam akwaforty z ilustracjami biblijnych scen, przywiezione przez współorganizatora ekspozycji, mediolańską Fundazione Antonio Mazzotta (ze strony polskiej organizatorem oprócz Teatru Wielkiego, Opery Narodowej, Muzeum Teatralnego jest Agencja Kontakt – Grzegorz Furgo). W eleganckim programie napisno, że „od zawsze Chagall dociekał sensu ludzkiego życia w jego najwyższych i najszlachetniejszych warościach: z tego, jako naturalna konsekwencja wynika poszukiwanie rzeczywistości transcendentalnej”. Dlatego artysta chętnie przystał na złożoną mu w 1930 roku przez Ambroise’a Vollarda (m.in. marszanda Picassa) propozycję stworzenia cyklu prac do zilustrowania Biblii i do jego śmierci w roku 1939, wykonał 61 tablic.

Możemy je teraz podziwiać w Warszawie. Podobnie jak pierwszy z zamówionych przez Vollarda (temat wybrał jdnak sam Chagall) cyklów – 96 ilustaracji do Martwych dusz Mikołaja Gogola. Jak 15 sztychów do zbioru Siedem grzechów głównych. Jak 8 akwarelowych szkiców do kostiumów scenicznych baletu Bronisławy Niżyńskiej (ze zbiorów prywatnych). I jak to, co ucieszy najbardziej wielbicieli bajkowości i barwy w twórczości Marka Chagalla – pierwsze kolorowe litografie stworzone przez artystę z przeznaczeniem jako ilustaracje do Baśni tysiąca i jednej nocy. Cykl Arabskie noce pochodzi ze zbiorów Sprengel Museum w Hanowerze a zmysłowość serii i jej nasycenie orientalnymi barwami zadowoli zapewne najwiekszych koneserów. To Noc Szecherezady z tego cyklu, staje się dzięki okładce pięknego katalogu i plakatom symbolem i magnesem ekspozycji, którą można będzie oglądać do 31 maja. Autor powyższego tekstu nie ma zamiaru takiej okazji przepuścić. Miłość zobowiązuje

Andrzej Molik

Reprodukcje z katalogu Wystawy Marc Chagall

Dziękuję Krzysztofowi Torończykowi, dyrektorowi naczelnemu Teatru Narodowego i Teatru Osterwy, za pomoc udzieloną przy powstawaniu artykułu.

Poeta palety

Kategorie:

Tagi: /

Rok: