Pomiędzy wtorkiem a Nową Zelandią

Zaczęło się prowokująco. „Któryż z lalkarzy realizuje dziś artystyczny program? Kto sformułował rodzaj manifestu ideowego i stara się go wcielić w życie, nawet jeśli tylko od czasu do czasu zdoła sie do niego zbliżyć? Któż spiera się dziś o możliwości wyrazowe lalki?” – pytał dramatycznie Marek Waszkiel, krytyk i wykładowca warszawskiej Akademii Teatralnej w wykładzie p.t. Teatr lalek – co to jest? otwierającym II Biennale LALKI W LUBLINIE. I wykrzykiwał równie dramatyczną, acz – w kontekście całego wystąpienia – łatwą do przewidzenia odpowiedź: „Nikt!!! Twórczością teatralną rzadzi dziś przypadek. Pracujemy z przypadkowymi ludźmi, w przypadkowych warunkach, na przypadkowym materiale i używamy przypadkowych środków”.

I bądź tu mądry na takie (po takim) dictum i przystąp do oceniania zestawu spektakli festiwalowych, będącego wszak często efektem przypadkowych decyzji, arbitralnych ocen poszczególnych członków Komisji Artystycznej. Bo, z tego co wiem, nie działała ona jako zbiorcze ciało wędrujące po teatralnych imprezach w kraju i nie zaglądała do każdego „teatru lalkowego” w poszukiwaniu rewelacji. Dziesięć konkursowych przedstawień (plus jedno gospodarzy) zakwalifikowanych na lubelskie biennale, to wypadkowa gustów poszczególnych członków komisji oglądających przedstawienia indywidualnie i to w różnych okolicznościach. A całość – dodatkowo obwarowana finansowymi ograniczeniami organizatora, Teatru Lalki i Aktora im.H.Ch.Andersena.

Ale, jak – cytując bon mot jakieś swej znajomej -mówił Jerzy Rudzki, znany scenograf (m.in. pamiętna Celestyna w Kompanii Teatr), zasiadający wraz z kompozytorem Mieczysławem Mazurkiem i z niżej podpisanym w jury oceniającym już na miejscu spektakle sprowadzone do Lublina decyzją wspomnianej komisji, nie mylmy wtorku z Nową Zelandią. Raczkujący jeszcze lubelski festiwal, który w ciągu dwóch lat od powstania tyle, że zdążył zmienić nazwę ze „Spotkań” na „Biennale”, nie może sobie jeszcze rościć pretensji do miana forum diagnozującego stan teatru w Polsce w ogóle i teatru lalkowego w szczegółności. Taką rolę mogą spełniać funkcjonujace od lat imprezy lalkarskie w Opolu, Bielsku-Białej czy w Toruniu. Także za sprawą krążacych pomiędy nimi twórców i krytyków, w rodzaju właśnie Marka Waszkiela, który notabene, jako członek Komisji Artystycznej II biennale, „naraił” festiwalowi bodaj najsłabsze jego przedstawienie – Słowiki cesarza z Teatru Dzieci Zagłębia im.J.Dormana w Będzinie – a wsadziwszy kij w mrowisko swym prowokującym wykładem wstępnym, nie chciał usłyszeć nawet prób odpowiedzi na zadane w nim pytania odfruwając na którąś z kolejnych imprez, gdzie mógł je znowu postawić.

Trzeba zatem, uważam, patrzeć na LALKI W LUBLINIE nie jako na miejsce teoretycznych sporów i wymiany poglądów twórczych pomiędzy przybywającymi tu teatrami, bo te, po pierwsze, na ogół już dobrze znają swe, często niemłode przedstawienia a, po drugie, przebywając na miejscu dzień, dwa, nie mają możliwości całościowego spojrzenia na przedsięwzięcia konkurencji. Trzeba natomiast docenić kulturowe znaczenie biennale dla Lublina. Chociaż sam używałem aż w nadmiarze efektownego sformułowania „lubelskie zagłębie teatralne”, to już sam fakt, że nauczyły się po nie sięgać władze (włącznie z ministrem kultury), każe na nie spoglądać z rezerwą a i w pełni uświadomić ten pozorny drobiazg, że nigdy nie dotyczyło ono teatrów lalkowych.

Nasza wieloletnia duma, teatry alternatywne, chociaż twórczo nie potrafią ostatnio zaskoczyć czymś rzucającym na kolana, mają chociaż tą wielką zasługę, że dzięki ich rozlicznym kontaktom trafiaja tu wciąż zespoły owego nurtu z krajowej i nawet światowej czołówki a naturalnym tego skutkiem stała sie reaktywacja festiwalu Konfrontacje Teatralne, który ma szansę stać się jednym z bardziej znaczących w Polsce. Mamy także Lubelską Premierę Teatralną, która – cokolwiek by nie powiedzieć o stymulowanym możliwościami budżetowymi doborze teatrów i poziomie sprowadzanych nad Bystrzyce spektakli – daje możliwość jakiegoś tam zorientowania się w propozycjach dramatycznych scen profesjonalnych. I ten wachlarz od dwóch lat dopełnia festiwal lalkowy, automatycznie poszerzający krąg widzów orientujących się w trendach panujących w teatrze w ogóle i w tej jego odmianie w szczególności, o młodą publiczność. Rozrasta się ten krąg o jeszcze jedno ogniwo – rodziców nie impregnowanych na wartości artystyczne niesione przez sztukę teatru i przychodzących ze swymi pociechami na festiwalowe przedstawienia.

Chociaż biennale ma niezbyt ogromną widownię i zadziwić może na przykład śladowe wręcz uczestnictwo w festiwalowych wydarzeniach twórców i aktorów z innych lubelskich placówek teatralnych, potrafi wzbudzać emocje a niektóre spektakle stać się dużym wydarzeniem. Tak było tym razem z Paradami Potockiego z Białostockiego Teatru Lalek, poprzedonymi sławą nagród zdobywanych nawet na festiwalach teatrów dramatycznych (Opole). Jednak to nie one, a Rudy Dżil i jego pies wg.Tolkiena z Państwowego Teatru LALKA w Warszawie, stał się bohaterem festiwalu nagrodzonym i przyznawanym przez publiczność Grand Prix i dwoma indywidualnymi laurami – za reżyserię i scenografię – przypadającymi z wyroku jury, któremu miałem przyjemność przewodniczyć.

Nie ma już miejsca – tym bardziej, że są to zaledwie „refleksje na marginesie” – żeby pisać o wszystkich spektaklach obejrzanych na II biennale (a więc i tłumaczyć się z podjętych przez nas decyzji), może zatem ograniczę się do tych dwóch, a to przez jednych, a to przez drugich uważanych za najważniejsze na naszym festiwalu. I tu, w dwóch (ileż tych „dwójek”?) przynajmniej momentach wspominanego na wstępie wywodu Marka Waszkiela, trzeba się z nim zgodzić. Słusznie twierdzi on, że najciekawszy w polskim „lalkarstwie” jest nurt paralalkowy. Obydwa te przedstawienia do niego należą. Ma także rację mówiąc, że, w Paradach (które zresztą zalicza do „świetnych spektakli”), trudno znaleźć uzasadnienie, na czym polega współgranie aktora i lalki, dlaczego w pewnych scenach aktorzy posługują sie lalkami, w innych zastępują je własnym aktorstwem. I to jest tylko jeden problem ze spektaklem z Białegostoku.

Gdybyśmy nie obejrzeli Rudego Dżila, prawdopodobnie nagrodę za scenografię przyznalibyśmy Śpiącej królewnej ze Śląskiego Teatru Lalki i Aktora ATENEUM w Katowicach, bo dekoracje, chociaż manierycznie secesyjne, były fascynująco funkcjonalne i mobilne. Gdybyśmy nie zobaczyli tej porywającej warszawskiej adaptacji prozy Tolkiena, pewnie przyszłoby wyżej ocenić, że tak powiem, paradne dokonanie białostoczan. To w kontekście spektakli ocierających się o genialność, realizacji pretendujących do – nie bójmy się użyć tych zaczarowanych słów – miana arcydzieła, dopiero widać wyraźnie niedostatki konkurentów. W Paradach dało sie dostrzec brak dominanty, owej kulminacji decydującej o odbiorze całości, brakowało pointy, która by uzasadniała „podejście” twórców do tego dzieła. Została niezwykła sprawność aktorów. I mniemanie, że to tylko etiudy, wprawki aktorskie, szkolne przedsawienie prezentujące, to prawda, że wspaniały, warsztat.

Rudy Dżil, przeciwnie, posiadał wszystko. Wynikającą z przyjętej konwencji pointę, morał, dozę ironi i gry intelektualnej, odniesienia do współczesności, twórczą radość zagarniającą widza i najmłodszego i w pełni dojrzałego. A jaka przy tym inwencja inscenizacyjna i reżyserska, jakie pomysły scenogrficzne! Mój 11-letni syn cieszył się, że góra z wsią i kościółkiem okazała sie być kapeluszem na głowie wieśniaka a ja, że to cytat z Boscha, podobnie jak zastygłe w stop-klatce gęby zdziwionych kmiotków – z Breugela Strszego, zwanego wszak Chłopskim. Tak samo, koń rycerza jakoś dziwnie mi przypominał znanego z ilustracji do Homerowego dzieła Konia Trojańskiego, zaś chłopaka cieszyła jego prosta maszyneria godna wcielenia w życie podwórkowe. A wszystko w prześmiesznej klamrze galerii obrazów, po której oprowadza nawiedzona przewodniczka, spiritus movens wydarzeń, zagaręnieta z czasem w ramy obrazu, co wprowadza sztukę na dodatkowe piętra znaczeń. A wszystko zagrane tak, że nawet Pies pretendował do nagrody za epizod, tylko tych nie wypadało (i nie było potrzeby) rozdać jednemu przedstawieniu.

Teatr lalek – co to jest? Odpowiedź na dzisiaj tkwi w Rudym Dżilu i jego psie, dla którego, nawet gdy będzie na razie jedynym objawem odrodzenia się najlepszych tradycji teatru lakowego, warto organizować takie festiwale jak II Biennale LALKI W LUBLINIE. A wszelkie płacze za teatrem czysto lalkowym, utyskiwania purystów tęskniących za tzw. teatrem kukiełkowym i klarownością pojęć, nie mają wtedy większego sensu. I tu też można powiedzieć: nie mylmy wtorku (środy, bo to był dzień inauguracji festiwalu) z Nową Zelandią. Pięknoduchów.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: