Portugalia – Kraków – Grecja, czyli od fado do Kroke i Mai

Nadarza się okazja. Można powrócić do przeszłości, można się cieszyć przyszłością. Nie tak dawno, gdzieś u początku miesiąca w sali naszej filharmonii odbył się koncert Cristiny Branco, portugalskej śpiewaczki fado.

Jak zapewne wiele osób, które w życiu nie były w Portugalii, zadurzyłem się w fado dzięki filmowi Wima Wendersa Lisbon Story, którego muzycznym budulcem były próby i koncerty zespołu Madredeus z dysponującą niezwykłym wokalem Teresą Salgueiro na czele. Z czasem dostałem od kogoś płytę Ainda ze ścieżką dźwiękową z filmu i chociaż po portugalsku nie znam do dziś więcej niż pięć słów, zanurzałem się w działającą hipnotycznie, rozmarzoną atmosferę fado, by popaść w jeszcze większą melancholię niż ta, która mnie pchała ku powrotom do albumu. To działało jak fado, czyli los, przeznaczenie. Ubezwłasnowolniało. Drążyło mózg. Narkotyzowało. Kiedy Madredeus zagościł na kazimierskim festiwalu filmowym Dwa Brzegi, byłem już wyzwolony od tego nałogu. Jest jakaś granica słuchania, przepraszam za słowo, smutasów i masochistycznego dołowania się. Trzeba kiedyś powrócić na słoneczną stronę życia. Ale na koncert Portugalczyków od Wendersa w niezwykłej atmosferze ruin Zamku w Kazimierzu, wiszących nad wstęgą Wisły i kładącym się do snu miasteczkiem poszedłem, i nigdy tego nie będę żałował. Przeżycie było z tych najbardziej magicznych.

Podobnie chętnie pognałem do filharmonii. Żeby się spotkać z piękną (wciąż, choć plakat anonsujący wydarzenie kłamał jej fotosem sprzed dobrych kilkunastu lat) Cristiną, która żartobliwie narzekała w czasie występu, że nie jest Marią, jak jej matka, babka i – chyba – głębsze żeńskie pokolenia rodu wokalistki. Piękny wieczór w zapełnionej ponad stan Filharmonii Lubelskiej już dawno został recenzencko podsumowany, więc złożę tylko krótki raport z doznań osobistych.

Miło się było przekonać w czasie spotkania z Branco, która należy do gwiazd odnawiających ten skończenie portugalski, w zasadzie nie funkcjonujący poza granicami tego narodu i kraju gatunek muzyczny o XIX-wiecznych korzeniach w biednych dzielnicach portowych Lizbony czy Coimbry, że utwory nie muszą być wyłącznie dławiąco melancholijne i jest w nich miejsce na żart, i uśmiech. Po wtóre, złamanie fado-wego kanonu, że w akompaniamencie używane są dwie gitary i wprowadzenie trzeciej (oraz pianina), ożywiło i uwspółcześniło prezentowaną muzykę. Oczywiście najważniejsza pozostała .viola de fado, 12-strunowa gitara o kształcie i walorach zbliżonych przez te dwa czynniki do mandoliny (na słynnym zdjęciu królowej fado, bohaterki narodowej Portugalii, Amálii Rodrigues, ona sama gra na niej), a wyczarowujący tak ważne dla fado niepowtarzalne dźwiękBernardo Coutno, okazał się jej absolutnym mistrzem. Trochę szkoda jedynie, że Cristina i z towarzyszami najsmakowitsze kąski gatunku zrodzonego w przyportowym smutku i biedzie nadatlatyckich dzielnic, pozostawili na bisy. Powtórka ze wzruszającej całości okazała się niemożliwa.

Cel tej refleksji pozostaje inny, jakkolwiek – rzecz jasna! – wypływa z tego, co się widziało i słyszało na tym oraz innych koncertach, firmowanych przez kombo tych samych organizatorów. Jest coś niezwykłego, przekraczającego w epoce dominacji ogłupiających mass mediów granice racjonalnego osądu, że na występie, którego smaki i sense słowne, zawartość treściowa, w dalekim od kraju odkrywcyVasco da Gamy i futbolisty Ronaldo Lublinie pozostaje dostępna z pełnym zrozumieniem, dla garstki odbiorców, mogą zjawić się takie tłumy i tak cudownie na koncert reagować. Że w epoce sprawdzonych pod względem napędzania frekwencji tzw. celebritis, gdy rutynowane impresariaty proponują na okrągło, nawet kilka razy w roku, uwielbiane przez konsumpcyjne masy wykonawców typu – bez obrazy – Stare Dobre Małżeństwo, Golec uOrkiestra, Robert Janowski czy wywindowana do roli jedynej gwiazdy polskiej operetki Grażyna Brodzińska (o pewnym Michale, przez miłość do pewnej Damy i należny Jej szacunek, nie wspomnę), omijają te oferty i stawiają na inne wartośc. Te z kręgu kultury wysublimowanej, najwyższej.

Ja już – po wielokrotnych doświadczeniach i podobnych przeżyciach – wiem, że działa tu zasada, którą Francuzi definiują słowami noblesse oblige. Odkąd animatorzy Kawiarni Artystycznej Hades (dziś Hades Szeroka i coraz bardziej Hades Astoria), Elżbieta i Leszek Cwalinowie, znaleźli w osobie Krzysztofa Łysola Bielewicza -najbardziej nieortodoksyjnego fryzjera tego miasta (z wyższym wykształceniem), przy tym śpiewaka Męskiego Zespołu Wokalnego Kairos – menadżera o wręcz nieprawdopodobnym talencie organizacyjnym, te wyzwanie o szlachectwie, które zobowiązuje, stało się pieczęcią jakości artystycznych propozycji składanych lublinianom. Krzysztof potrafił sprawić, że jego szef-dyrygent Borys Somerschaf uwierzył, że może być guru wielbicieli rosyjskich romansów. Krzysio po sukcesach organizacyjnych w hadesowej mikroskali, wypromował pieśniarza o rosyjsko-żydowsko-polskich korzeniach i wyprowadził go – ku radości całego wieńca wielbicielek szczególnie, ale i wielbicieli – na filharmoniczne salony. Potem poszły poszukiwania po europejskich regionach sztuki muzycznej i wokalnej tyleż osobnej, co powalającej maestrią wykonawczą. Trudno mi spamiętać wszystkie przedsięwzięcia. Ale publiczność, która uwierzyła w tę Hadesowi pieczęć jakości – pamięta. Chociażby wirtuozerskie popisy natchnionego francuskiego akordeonisty Richarda Gallano. Chociażby koncerty Kalmana Balogha i jego Gipsy Cimbalom Bandu, które trzeba było za jakiś czas powtarzać, bo otwierały oczy i uszy na niszową u nas muzykę cygańską, pardon, romską i wyzwalały pozytywne emocje Chociażby słynnego tancerza i choreografa Teo Munoza Bareya, tancerki flamenco Marii Marquez oraz zespołu Compania de Flamenco. Chociażby – wreszcie – arcyskrzypka Nigela Kennedy’ego i arcytria Kroke…

Dobra, najnowsza wieść, proszę Państwa.! Nasi zacni „szlachcice”z Hadesu ponownie zapraszają zespół spod Wawela, wciąż lepiej znany i bardziej ceniony chociażby w Hiszpanii, Anglii czy Niemczech niż u nas. Akordeonista Jerzy Bawoł, altowiolinista Tomasz Kukuś Kukurba i kontrabasista Tomasz Lato, zawsze otwarci na takie projekty, kolejny raz, po Edycie Geppert, zaprosili do współpracy wspaniałą wokalistkę Maję Sikorowską. Ponieważ Maja, to pół-Polka, pół-Greczynka, córka twórcy grupy Pod Budą Andrzeja Sikorowskiego i Chariklii Motsiou, czyli obecnie pani Sikorowskiej, koncert stanie się pretekstem do ciekawej wędrówki. W krótkim czasie od fadowych wydarzeń, już 5 grudnie (hasło: Koncert na Mikołajki) o godz. 18 odbędziemy podróż z tej już przeszłej dla nas Portugalii via Kraków do Hellady, ale nie tylko. Kroke, jak wiem, już nagrali z piękną Sikorowską (uroda z wybuchowego połączenia!) materiał na płytę. Trzej muzycy są bardzo zadowoleni z efektów. Spośrod muzyków wspomagających projekt, przed lubelską publiką pojawi się też znany z grupy Pod Budą i współpracy chociażby z Grzegorzem Turnauem perkusista Sławomir Berny. My będziemy mieli tę satysfakcję, że jako jedni z pierwszych, a może i pierwsi, usłyszymy tę muzykę i wokal na żywo z naszej filharmonicznej estrady.

Wszystkim tym, którzy jeszcze nie zarazili się szlachetnymi propozycjami pieczętujących hadesowym znakiem jakości organizatorów, winien – a co, będę uprawiał reklamę! – jestem informację. Nie pożałujecie!

Kategorie: /

Tagi: / / / / /

Rok: