Potęga tańca

Sala Nowa CK tak wypełniona, że widzowie zmuszenie do siedzenia w kucki na przejściu i na podłodze przed sceną. W Chatce Żaka tłumy szturmujące drzwi sali widowiskowej, a w niej co najwyżej wolne miejsca na balkonie. Międzynarodowe Spotkania Teatrów Tańca stają się prawdziwą konkurencją dla Konfrontacji Teatralnych.

Na szczęście te festiwale odbywają się w innych terminach. Dziewiątej edycji tanecznej imprezy nie zaszkodzieła nawet nieoczekiwana konkurencja nowego Festiwalu Teatrów Niewielkich, o którym obok. Po prostu MSTT mają już swoją własną wyrobioną publiczność bezbłędnie reagującą na propozycje teatrów, acz niekiedy obdarzającą niektóre przesadnym kredytem zaufania. Raczej nie zasłużyli na takie oklaski jakie otrzymali Holendrzy z Rogie & Company, pokazując od początku pretensjonalny, mocno wydumany, grany w scenografii i kostiumach w guście amatorskiego teatrzyku z lat 60. spektakl „Klucz do celi mnicha”. Cały mit Holandii jako fabryki teatrów tańca padł, ale Piet Rogie przysłał na kwalifikacje taśmę z innym przedstawieniem niż przywiezione do Lublina i podobno różnica pomiędzy tamtym i tym jest szokująca.

Holendrzy debiutowali na MSTT. Sprawdza się więc raczej zasada wprowadzona przez kierującą festiwalem Hannę Strzemiecką, że zaproszenie jakiegoś teatru jest najczęściej skutkiem ankiety wśród widzów poprzednich Spotkań. Ci wolą oglądać grupy sprawdzone i obserwować ich rozwój. Wszystkie pozostałe teatry zagraniczne już gościły w Lublinie i zawód sprawił co najwyżej jeden czy dwa. Sama Strzemiecka dla 9. Spotkań ustawiła poprzeczkę na najwyższym poziomie, pokazując już na inaugirację prześwietny (pisaliśmy o nim w sobotę) spektakl jej Grupy Tańca Współczesnego PL „Piejo, dziobio, gdaczo…” z udziałem aż sześciu tancerek. Paradoksalnie – przynajmniej do pewnego momentu – jego poziom łatwiej było osiągnąć realizacjom małym, dwuosobowym czy solowym niż spektaklom wielkoformatowym, w których tańczyła większa ilość  wykonawców (obok Holendrów także Szwajcarzy z Kompanii Linga, bo ubiegłoroczny spektakl bardziej porywał, oraz Francuzi Stanisława Wiśniewskiego). Wojciech Mochniej i Tomasz Wygoda z polsko-kanadyjski W&M Physical Theatre pokazali w „Made in Polska – muzeum wyobraźni” taniec na skończenie prfesjonalnym poziomie i tylko szkoda, że na koniec poszli w stronę efekciarskiej rozliczeniowej publicystyki (tak, taka w tańcu jest też możliwa!). Dwie Kamy – Jankowska i Jezierska – z Te t Kam, chociaż nie wszystkich zadowliły damskim przesłaniem „Raidho Ben Wunjo”, dysponują godną podziwu inwencją i językiem tańca o nowatorskim brzmieniu. A Amerykanie, Joe Alter, Andrea Woods, a szczególnie Germaul Barnes to po prostu najlepsi soliści festiwalu. Oglądając ich – ale na szczeście nie tylko ich – w pełni odczuwa się jaka jest potęga tańca i nim przemawiającego teatru.

Wczoraj wieczorem IX MSTT zamykały teatr z Litwy, solistka z Krakowa i najsłynniejsza polska grupa uprawiająca tę odmianę sztuki, Śląski Teatr Tańca. Ich spektakle odnotujemy jutro.

Andrzej Molik Fot. Wojciech Jargiło


CIEKAWOSTKA:

Podpisy pod klisze

  1. Kompania Linga. Szwajcarzy (ale także Polka Katarzyna Gdaniec, która dołożyła ręki do choreografii) w „zapakuj mnie” zajęli się łatwym dziś i zbanalizowanym tematem konsumpcjonizmu, którym trudno rozbudzić emocje. Ale też potrafili stworzyć sceny o wielkiej sile, a sekwencja duetu ze zraszaczem, to czysta liryka fantastycznie wyczarowana przez tancerkę i tancerza z najwyższej światowej półki.
  2. Joe Alter Dance Group. W spektaklu „23:59:59” wchodzimy do mieszkania tancerzy (w wyświetlonym wnętrzu widać zdjęcia z baletu, na ekranie tv tańczy kobieta), gdzie rozgrywa się osobisty dramat niemocy, starzenia się artysty (Alter) pocieszanego przez partnerkę (Elizabeth Swallow). Amerykanom towarzyszy grająca na żywo kompozycję Aleksandra Kościówa trójka polskich muzyków. Ujmująca prostotą, pełna czułości życiowa opowieść z pięknym przesłaniem, że razem we dwoje można jeszcze wiele zdziałać. Gwiezdny pył, w który w finale wkracza para, to symbol ich wspólnej przyszłej drogi.

Soulworks. Największe wydarzenie festiwalu. Pięć etiud perełek. Czarnoskórzy Amerykanie Andrea E. Woods i Germaul Barnes potrafią – a szczególnie on – w swych solówkach wytańczyć wszystko, od żarliwej modlitwy nago („Drapieżny ptak modlitwy”) czy wyswobodzenia („Maksymalna wolność”) jej, po duchowość („Nie/ Widzialne bramy”) czy piramidalny dowcip („Gotowy…?”) jego. Osobliwie ta miniatura z swingową muzyką Cole Portera na długo zapadnie w pamięć rozentuzjazmowanej publiczności. Razem, w premierowym „Dawniej i dziś” tancerze pozwolili sobie na ironiczną diagnozę Ameryki, w której pieniądze spełniają rolę mydła, tak że i czarny może się wybielić, co podkrślili tańcząc do typowej muzyki białych – country.  

Compagnie Stanislaw Wisniewski. Duży zawód. Emigrant Wiśniewski nie poradził sobie z posadowionymi w efektownej przestrzeni z dziesiątkami lustr autobiograficznymi „Portretmi”, które miały być rozliczeniem z własnym wygnaniem z kraju ogarniętego nocą. Nie było ani myśli (podpórka muzyką Pink Floyd z „The Wall”, to już nudne), ani zauroczenia, a co gorsze, nie było tańca. Raczej szybko zapomnijmy o wpadce polskiego Francuza z Lyonu.

 

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: