Pro domo sua

A co tam! Wszyscy (wiem: czyli kto?) to dziś robią, zatem i ja się pochwalę. Jednak zacznę w starym stylu: od porażki.

W piątek 13 listopada A.D. 2009 na 13. Międzynarodowych Spotkaniach Teatrów Tańca Lublin 2009 miałem zadebiutować w zupełnie nowej dla siebie roli. Już rok temu wykoncypowałem, że jako dziennikarski zabytek, który od początku coraz bardziej fantastycznego festiwalu, wyprzedzającego dziś w cuglach wywodzące się z tej samej ojcowizny – Centrum Kultury – Konfrontacje Teatralne i Sąsiadów, świadkuje mu namiętnie, wykonam z „trzynastkowej” okazji hopsztos (taki dowcip). Miał polegać na tym, coby po tyluletnich obserwacjach wykreować na scenie jeśli nie parodię, to co najmniej pastisz chwytów i sekwencji przez teatry tańca permanentnie wykorzystywanych. Do inicjatywy dopisało się kilku podochoconych naówczas złotym napojem kolegów krytyków i menadżerów kultury oraz prawdziwy artysta, zajmujący się z sukcesami tą dziedziną sztuki, który podjął się – z własnej woli! – przyjąć rolę reżysera wiekopomnej z założenia etiudy. To ten ostatni dał ciała, wykonał numer, którego istotę bliska mi ongiś osoba, zawierała w cudownym bon mocie „Nikt ci tyle nie obieca, co ja ci nie dam” i do przeobleczenia pomysłu w ciało nie doszło.

Zapłakałbym się chyba z tego powodu na śmierć, gdyby nie przypomniało mi się, że na przeciwnej szli legły ostatnio wydarzenia o konotacji plusowej, które od biedy można nazwać sukcesami. Oto np. po latach zamykania się prawie wyłącznie w lokalnym, zaściankowym (nie obrażam kogoś, broń Boże?) kręgu, zaliczyłem pierwszy raz w życiu jako krytyk teatralny publikację swej recenzji w aktualnym, listopadowym numerze renomowanego, ongiś przeze mnie zaczytywanego, Dialogu – MIESIĘCZNIKA POŚWIĘCONEGO DRAMATURGII WSPÓŁCZESNEJ. Swój trud – donoszę i polecam – poświęciłem spektaklowi Sceny Prapremier InVitro „Ostatni taki ojciec” w reżyserii Łukasza Witt-Michałowskiego i sądziłem w swej próżności niecnej, że na tych łamach będę lubelskim „samotnym białym żaglem”, a redakcja – wbrew tym intencjom mym, umniejszając okrutnie poczucie full sukcesu – pomieściła też zapiski o przedstawieniu kol. Kondrasiuka Grzegorza, chwilowo [?] zamieszkałego pod Lubartowem.

To były pierwsze koty za płoty. Następne spadły tam po większej niespodziance. Jak Państwo widzicie i już wiecie po notce biograficznej i zdjęciu mego fizis towarzyszącym temu blogowi, do młodzieniaszków to ja już niestety stanowczo nie należę. W wieku „stypendysty ZUS”, jak to piknie nazwał na mych 61. Urodzinach Artystycznych w Hadesie rok temu bez dwóch miesięcy Grzesio Michalec, marzenia o spełnieniu snów z wściekłej młodości winno się z góry o sempiternę potłuc i z czerepa rubasznego precz wyrzucić. A jednak!!! Ja, fan Lucjana Kydryńskiego i jego ogromnej kultury konferansjerskiej, otrzymałem oto gwiazdkę z nieba pt. szansa na sukces w zapowiadactwie. Zaproponowano mi wypowiedzenie kilkunastu zdań przed koncertem prawdziwego – cóż za serca rozdygotanie! – idola, prześwietnego pianisty jazzowego Adama Makowicza i to w sali muzycznie w tym mieście najważniejszej – w filharmonii. Przyznam się, że to niezwykle doświadczenie. Był to recital grany akustycznie dla kameralnego grona. Organizatorka (-Dzięki, Kuszynko!), która miała na tyle nieuczesaną wyobraźnię, że mnie w tej roli sobie wyobraziła. ekspediowała delikwenta na zaplecze estrady. Spotkałem tam jedną osobę. Menadżera, który nie miał ode mnie żadnych wymagań, tylko wyraził żal, że nigdzie „na mieście” nie uświadczył plakatów anonsujących występ podlegającego jego pieczy artysty (- Pozaklejali – stwierdziłem całkiem odkrywczo). Pan Adam siedział zamknięty w garderobie i jego menago długo musiał do niego pukać, żeby go iluminować ostatnim ustaleniem, iż koncert odbędzie się bez przerwy.

Na dany znak, wkroczyłem na estradę. Wieloletnie doświadczenie z chałtur w radiu i telewizorni nie pomogły. Impregnowany pono na tremę i trismus – po naszemu: szczękościsk, przełamywałem je, tudzież lody. Do dziś nie mam pojęcia, ile przed tym mikrofonem sterczałem, ale za kurtynką Pan Adam uściskał mi prawicę i rzekł, że bardzo dziękuje. Pierwsze komentarze po mych produkcjach też nie były złe. W drugich – dostałem propozycję kontynuowania zapowiadackiej kariery. Otrzeźwienie przybyło z zimną woda na gorący łeb po tygodniu. Spotkałem na premierze w Teatrze Osterwy Piotra Kotowskiego, rektora Letniej Akademii Filmowej w Zwierzyńcu, szefa Kina Studyjnego w Chatce Żaka i DKF Bariera, który ma to do siebie, że nie potrafi w sytuacjach towarzyskich złożyć jednego zdania pozbawionego solidnej porcji jadu z półki, gdzie się odstawia na chwilkę najinteligentniejsze zwischenrufy i najbardziej błyskotliwe konstatacje. Piotrek ujrzawszy mnie, wycedził: – Jakoś mało czasu miał Adam Makowicz na granie po twoim wystąpieniu. – Wiesz, Piotruś, to był mój debiut – próbowałem się bronić. – Wiem, mówiłeś ze sceny! – zasyczał i zmienił tonację na słodką jak posypana cukrem pudrem, doprawiona miodem i marmoladą beza. I poradził szczerze: – Na przyszłość pamiętaj, mniej Molika, więcej Makowicza!

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: