Przed Konfrontacjami były Wiosny

Wypada zacząć od anegdoty. Kiedy jesienią ubiegłego roku odbywała się w Kawiarni Artystycznej Hades promocja książki Aleksandry Rozhin „Gong 2 – spojrzenie w przeszłość”, nadarzyła się okazja do pierwszego bodaj po trzydziestu z górą latach spotkania byłych członków legendarnego dziś teatru studenckiego. Witał wszystkich z estrady Andrzej Rozhin, od zawsze szef Gongu, a pomagała mu z sali Ela Orzechowska, aktorka teatru i spiritus movens zjazdu gongowców, podrzucając nazwiska przybyłych. Wymieniła też w pewnym momencie i moje. I wówczas Andrzej z furią, którą dobrze pamiętem z tamtych lat, bo Rozhin nigdy nie należał do ludzi łatwych i spolegliwych, wypalił: – Molik?!!! On nigdy nie był w Gongu, co najwyżej nas obsmarowywał w gazetach, czego dowody są w tej książce!

Zaiste nie byłem, chociaż bardzo chciałem być, bo teatr był już wtedy moją pasją. Matka jedynaka dojeżdżającego codziennie na studia ze Świdnika nigdy jednak nie zgodziła się na to, żeby pozostawał na nocnych próbach i powracał do domu rannym pociągiem, który odjeżdał z Lublina coś o godz. 4 z groszami, a komunikacji autobusowej pomiędzy metropolią i jej robotniczą satelitą zwyczajnie wóewczas nie było. Ale bardzo szybko, już po I semestrze studiów na KULowskiej filozofii praktycznej oddałem się innej, odkrytej przypadkiem i kultywowanej do obecnej chwili pasji – dziennikarstwu. Dziś kulturalny człowiek z Lublina na hasło Konfrontacje ma reakcję jednoznaczną. Wiadomo, że chodzi o festiwal teatralny. Wówczas, w drugiej połowie lat 60. Konfrontacje kojarzyły się z dorocznym przeglądem atrakcyjnych filmów, z których część wcale nie trafiała później do reperuaru kin (dzielny Piotr Kotowski utrzymał do dziś w Chatce Żaka ich studencką odmianę). I jeszcze z czymś. Przynajmniej część żaków kojarzyła Konfrontacje z nazwą ukazującego się co dwa tygodnie, dawno już niestety zaniechanego dodatku studenckiego do Kuriera Lubelskiego. To na tych łamach buszowaliśmy razem m.in. z – że wymienię osoby wciąż chętnie do tej tematyki w Lublinie powracające – Zbyszkiem Miazgą i Frankiem Piątkowskim. I wcale nie byliśmy pieszczochami Rozhina, bo dostrzegając walory jego pracy, potrafiliśmy twórcy Gongu i Studenckich Wiosen Teatralnych boleśnie dopiec.

Zacznę jednak od cytatu pozytywnego. W 1972 r, a więc przy okazji siódmej, ostatniej już konkursowej edycji festiwalu pisałem w Konfrontacjach: „Nie wiem, czy jest ktoś w tym środowisku, kto nie zna Studenckiej Wiosny Teatralnej – jeśli jest, to widocznie zbytmi ze mnie optymista w kwestiach Melpomeny. Sam znam Wiosny od początku i nie wiem, kto może mi być świadkiem, że nauczyły mnie teatru. To wszystki zaczynając się siedem lat temu inaczej trochę wyglądało, było przygrywką do popularnych Kozienalii (…), jakimś mimowolnym dodatkiem do gier i zabaw. Potem Wiosna urastała, już ta pierwsza pchnęła Gopng na szersze wody, wylansowała mnogość teatrów – tych, co zniknęły i tych, co do dziś świecą blaskiem najprzedniejszym”.

Dlaczego dołączając swój głos do książki o lubelskiej alternatywie, czy też – jak mówił Piątkowski zagajając majowy panel dyskusyjny w Chatce Żaka z płonną jak zwykle nadzieję, że dojdzie na nim do terminologicznych uściśleń – o teatrze poszukującym, kontrkulturowym, kontestacyjnym, piszę o festiwalu stworzonym na łonie Gongu, a nie o jego spektaklach? Nie odkryję Ameryki, stwierdzając któryś tam już raz, że Akademicki Teatr UMCS Gong 2 do żadnej alternatywy – nawet jeśli termin ten jeszcze wówczas nie funkcjonował – nigdy po prostu nie należał. Ba! Bywał teatrem serwilistycznym, realizującym czy „wyczuwającym” polityczne zapotrzebowanie jedynej słusznej partii, jak wówczas, gdy ze sceny w „Wietnamie ukrzyżowanym” wielokrotnie słyszeliśmy skandowanie: „Ho! Ho! Ho Chi Minh! Only NLF can win!” (marzec 1969, dokładnie rok po Marcuh!). Albo wówczas, gdy musieliśmy doceniać uroki Rewolucji Październikowaj w – fakt, że pięknie rozśpiewanej – agitce „Za! (kronika 1917 roku)” (1967). Albo wtedy, gdy pochylaliśmy się nad niecnymi czynami przywódcy kongijskich najemników w spektaklu „Wyznania mordercy, czyli Siegfried Müller opowiada” (1970). Chociaż – żeby być sprawiedliwym – potrafił Rozhin wystawić przyprawiającą o dreszcze „Elżbietę Bam” zakatowanego przez sowietów oberiuty Daniela Charmsa, dla mnie najpiękniejsze i najważniejsze przedstawienie Gongu w jego całej historii, z porywającą tytułową rolą Basi Michałowskiej-Rozhin. Miał on rewelacyjną formę, ale też był „tylko” przeniesieniem na scenę dramatu, co było jedną ze specjalizacji bardzo literackiego polskiego tetaru studenckiego tamtej epoki.

Natomiast na Studenckich Wiosnach Teatralnych z zaczątkami teatru alternywnego można było się zetknąć. Pamiętajmy, że krakowski Teatr STU nim stworzył takie ważne pokoleniowe manifesty, jak „Spadanie” czy „Sennik polski”, dojrzewał do boju na festiwalu lubelskim szukając formy wyrazu od monodramów, jak np. „Karła” Lagerquista (II SWT w 1967, pirwsza, którą już jako student oglądałem w całości) poprzez sztukę… Picassa, w której zagrali m.in. młodzi studenci PWST Jerzy Stuhr i Jerzy Trela (jeśli był to spektakl szkolny, to proszę wybaczyć – moje archiwum zostało bezpowrotnie zatracone). Pamiętajmy, że legenda alternatywy, Teatr Ósmego Dnia, który na SWT debiutował berdzo nieortodoksyjnie potraktowaną przez Leszka Raczaka „Warszawianką” Wyspieńskiego i miałem wówczas zaszczyt zostać jego członkiem honorowym z legitymacją nr 2, nim wyartykułował „Jednym tchem” (nie mówiąc o późniejszych manifestach, przesłynnych spektaklach z czasu Konfrontacji Młodego Teatru), na Festiwalu Teatrów Studenckich Teatrów Krajów Socjalistycznych, bo taką nieszczęsną nazwę i formułę przyjęła V SWT w 1970 r. wzbudziła trwogę studenckich notabli pokazując „Wprowadzenie do…”. Poznański teatr tak zrealizował regulaminowy wymóg zaprezentowania spektaklu „ku czci” setnej rocznicy urodzin Lenina, że wyszła z tego groteska. Podobnie można powiedzieć o roli SWT jako katalizatora rozwoju pokoleniowego myślenia Tearu 77 z Łodzi. Debiutując na Starciep w Częstochowie, w 1971 zwyciężył na VI SWT (oczywiście – o czym za chwilę, bo to odrębny problem – ex eguo z Gongiem), za chwilę miały Siódemki pokazać to, dzięki czemu też przeszły do legendy – „Koło czy tryptyk” i „Retospektywę”.

Szkopuł w tym, co już dawno zawuażono (m.in. uczyniła to Magdalena Dejneka, córka jednego z redaktorów Konfrontacji, w pomieszczonych w książce o Gongu fragmentach pracy magisterskiej – monografii SWT), że te wymienione spektkle pokoleniowe, plus „W rytmie słońca” wrocławskiego Kalamburu nigdy się na lubelskiej imprezie nie pojawiły. Nie sposób przecenić znaczenia Studenckich Wiosen Teatralnych dla kulturalnego – jak to słusznie nazwał Rozhin – grajdołu jakim był Lublin w momencie powstania festiwalu w 1966 r. Nie mogę i nie chcę uczynić tego i ja, nawet gdy z pewną nostalgią odkrywam swój „List z widowni” pomieszczony w kurierowych Konfrontacjach w 1968 r., w którym dokonuję porównania SWT ze starszymi o dwa lata Łódzkimi Spotkaniami Teatralnymi (bo ja, Andrzeju, w Gongu nie byłem, ale – przypominam – jeździełem z wami na rozliczne festiwalu w kraju, do Łodzi, Krakowa, Wrocławia…). Wówczas donosiłem m.in.: „Odniosłem wrażenie, że cała impreza jest poważniej przez wszystkich traktowana niż nasz rodzima Wiosna Teatralna. Wiosna jest małą giełdą, Spotkania to już festiwal sensu stricto. Łodzianie potrafią zadbać o reklamę, potrafią sprowadzić do siebie prasę z całaj Polski i zaprosić do teatrów ludzi z miasta, potrafią wydawać codzienny biuletyn (wkrótce skorzystaliśmy z tego wzoru i w konfrontacyjnym gronie powołaliśmy do życia gazetkę festiwalową SWT – przyp. dzisiejszy A.M.), w którym oceniało spektakle z poprzedniego dnia specjalne studenckie jury, potrafią wreszcie wytworzyć atmosferę świąteczności, która wciąga wszystkich w konstruktywną dyskusję. U nas jest też święto, ale tutaj nasuwa mi się jeszcze jedno paralalelne porównanie – u nas jest święto rodzinne, a u nich rodowe”.

Ale nie można też nie zgodzić się z dyrektorem wszystkich dziewiąciu odsłon lubelskiego festiwalu, gdy Rozhin mówi: „Ja jestem absolutnie przekonany, że gdyby nie Studencka Wiosna Teatralna i ten okres, to nie mielibyśmy potem w Lublinie „zagłębia teatralnego”, którego powstanie musiało mieć swoją przyczynę, swoje podglebie”. To w książce. A na panelu dodał: „Był to po prostu festiwal sztuki młodej, ale bez jakiejś szczególnej koncepcji, która by zabraniała takiej czy innej grupie tu przyjeżdżać. (…) Na Wiośnie pojawiło się 56 grup teatralnych, ponad 100 przedstawień, ogromna ilość propozycji, repertuaru, tytułów, literatury zupełnie nieznanej, nieczytanej w środowisku”. To wszystko prawda. Ja sam jestem przeszczęśliwy, że tamte lata przeżyłem intensywnie z teatrem, teatrem dla mnie wtedy z dużej litery i ani nic nie wycofuję się ze słów zapisamych w 1972 r. Wiem, że uczestniczyłem w czymś szalenie ważnym, co na dodatek – do czego przyłożyłem ręki – uległo mitologizacji. Jednak – tak sobie dziś myślę – istniej też pewna sfera spraw pokrytych po 30 z górą latach wstydliwym mileczeniem, której skorupę warto wreszcie naruszyć. Najdelikatniej napomknął o niej w dyskusji panelowej Janusz Opryński, nie twórca tego teatru, ale do dziś prowadzący Provisorium. Rzekł do Rozhina: „Andrzeju, wiesz co, teraz ci powiem, że właściwie wszyscy wtedy żyliśmy w cieniu waszej legendy – legendy Gongu. I ona nas irytowała strasznie, tyle rzeczy zrobiłeś tutaj…”. A ponieważ Janusz nie lubi kogokolwiek urażać, to nawet dopytywał się, czy to prawda – bo on tego nie pamięta – że Provisorium powstało w opozycji do Gongu. Powstałało! I Opryński to dobrze wie, chociaż – to inna para kaloszy – teatr ten zdążył wystąpić w ostatniej, IX SWT, już niekonkursowej, z dopiskiem Warsztaty Młodego Teatru. Ludzi z Provisorium i innych młodych twórców nie irytowała zresztą wyłącznie legenda Gongu. Irytował ich Rozhin, jego bezgraniczna władza w Chatce Żaka, te trzy czy cztery sale, którymi dysponował, włącznie z największą, widowiskową. Takich warunków nie miał nikt w Polsce. Rozhin to był panisko i to było poniekąd jego nieszczęście i nieszczęście środowiska. Z latami rosło zniechęcenie innych do lubelskiej Wiosny, a gdy do studenckiego środowiska zastukała wielka polityka, rozkręciło się ono w jawną niechęć, a wreszcie w ostracyzm.

Zacznijmy od z pozoru drobnej rzeczy. Proszę zauważyć, kto zostawał zwycięzcą Studenckich Wiosen Teatralych. Pierwsza: Gong 2 za „Pieśni i songi Pna Brechta”. Druga: „Elżbieta Bam” Gongu, ex equo z dwoma monodramami STU. Trzecia, czwarta edycja… Dopiero piątą Wiosnę, ten nieszczęsny FTSKS samodzielnie wygrał krakowski Teatr 38. W sześciu pozostałych konkursowych odsłonach festiwalu jak Gong nie mógł wyraźnie wygrać, to zdobywał pierwszą nagrodę z komś innym (IV – ze szczecińskim Teatrem Miniatur, VI – z Teatrem 77, VII – z krakowskim Pleonazmusem). Doszło nawet do takiej karykaturu werdyktu jak na III Wiośnie, która z powodu – i to jest ważna cezura – wydarzeń marcowych odbyła się… jesienią. Przyznano cztery (!) pierwsze nagrody: Gongowi za „Dialog”, ST Gliwice za „Wiosnę” Schulza, Teatrowi 38 za „Kota i mysz” Grassa i Miniaturom ze Szczecina za „Alarm”. Dopóki Rozhin rozbijał także bank nagród na Spotkaniach w Łodzi w 67 i 68 (najpierw główny laur Bóg Deszczów za „Elżbietę Bam” i „Za!”, potem za „Dialog” i „Testament” Villona), jeszcze to jakoś w Polsce przełykano, ale potem kraj uznał, że to zwykła manipulacja i zaczął się odwrót od Wiosen, przynajmniej rejterada niektórych teatrów. Jak się rzekło, jeździłem na wiele festiwali (w roku akademickim 1969/1970 uczestniczyłem w – daj Boże! – pięciu i nic dziwnego, że zawaliłem łatwy, bo czwarty rok studiów) i widziałem tą rosnącą niechęć podbijaną megalomanią i niezwykłym zadufaniem Andrzeja Rozhina, który jak się już rzekło łatwym człowiekiem nigdy nie był.

No i doszedł Marzech, gdy od Chatki Żaka do KUL manifestantów flankował kordon „robotników” z karabinami maszynowymi i powolne przekszałcanie wydawałoby się apolitycznego Zrzeszenia Studentów Polskich (działało na KUL!) w przedłużone ramię PZPR. Wiosna odbywała się jesienią, nie miała już nic z atmosfey radości a w kolejnym roku władza wymyśliła, że zaplanowany w Krakowie IV Festiwal Kultury Studentów zyskał w nazwie dodatek: Polski Ludowej. Byłem wtedy lubelskim korespondentem Studenta i zostałem zaproszony do redagowania gazety festiwalowej, chociaż jako KULowiec nigdy nie mogłem być szefem Konfrontacji. To był ostatni FKS, na którym w jednym worku mieszał wszystkie dziedziny akademickiej aktywności kulturalnej, bo poźniej dla bezpieczeństwa festiwal rozczłonkowano i np. do Lublina w 1972 r. rzucono nagle folklorystyczny podfestiwal Terpsychora. W odbywjącym się w ramach krakowskiego FKSPL przeglądzie Melpomenai, który niektóre teatry w geście solidarności z ofiarami Marca zwyczajnie zbojkotowały, Gong 2 zwyciążył, zdobywając Grand Prix za „Wietnam ukrzyżowany” (także nagroda… ZBoWiD!) i „Trismusa” Grochowiaka. Oj, nie był nasz teatr pieszczochem innych uczestników festiwalu i nie był nim Andrzej Rozhin. Ale nie widział odium, które nań spadło i brnął dalej przerabiając „Wietnam” i jeszcze bardziej uwypuklając w drugiej wersji polityczną wymowę tago zrazu zgrabnego, bezsłownego spektaklu-plakatu. Trzeba było wyjazdu na festiwal do Zagrzebia, żeby – o czym wspomina Ziunia Orzechowska – boleśnie odczuć zdeklarowaną już niechęć publiczności do propagandowego spektaklu zza żelaznej kurtyny.

Ale i ta lekcja pokory została przełknięta. W rok po krakowskim „polskoludowym” festiwalu Wiosna została przekształcona na Festiwal Teatrów Studenckich Krajów Socjalistycznych i zasłanianie się obecnie nagłą amnezją, twierdzenie, że się nie pamięta jak do tego doszło może tylko śmieszyć. Tak jak śmieszą tłumaczenia po niewczasie, że pewne spektakle na Wiosny nie trafiały, bo przyjęta została przez organizatorów zasada, że nie zaprasza się przedstawień nagrodzonych na innych festiwalach. Jest cała lista teatrów i spektakli, które zdobywały laury w Łodzi i gdzie indziej i które trafiły na naszą SWT. Zresztą ze spektaklami Gongu 2 na czele.

Za chwilę ZSP zostało przekształcone w Socjalistyczny Związek Studentów Polskich (oczywiście z KUL organizacja zniknęła). Za chwilę odbywały się ostatnie Wiosny przerobione – może to jednak jakaś lekcja pokory? – na Warsztaty Młodego Teatru. Za chwilę Andrzej Rozhin opuścił Lublin i przeszedł do teatru zawodowego, co błogosławi do dziś, chociaż wyjeżdżał z Lublina koszmarnie rozgoryczony, że nie spotkało go to, co spotkało, czy zaraz miało spotkać Andrzeja Jasińskiego ze STU, Bogusława Litwińca z Kalamburem, Lecha Raczaka z Ósmym Dniem, Zdzisława Hejduka z 77, czyli, że Gong nie otrzymał od władz dotacji i nie został zinstytucjonalizowany. Za chwilę Gong 2 dokonał żywota. Odbrązawiam mit, ale mam w sobie całe ogromne pokłady wdzięczności. Będę dozgonnie wdzieczny Andrzejowi Rozhinowi za to co przy nim i dziękie niemu i Gongowi przeżyłem. Za to, że miałem możność jeżdżenie z nimi na festiwale takie jak Międzynarodowy Festiwal Studenckich Festiwali Teatrealnych a później Festiwal Teatru Otwartego we Wrocławiu, gdzie zetknęłem się z najnowszymi światowymi trendamii teatralnymi. Za to, że Rozhin dał szansę Leszkowi Mądziowi (dwie pełne scenografie, jedna częściowa) i że razem z nim mogliśmy obejrzeć we Wrocławiu kultowy Bread & Puppet Theatre, co dla Mądzika stało się ostatecznym impulsem do stworzenia Sceny Plastycznej, tak, że mogła się ona jeszcze zaprezentować na trzech ostatnich Wiosnach. Za spektakle tak porywające jak „Pieśni i songi pana Brechta”, „Elżbieta Bam”, stropopolskie, dalekie od jakiegokolwiek skażenia doktryną spektakle „Dialogus pro..” i „Każdy”, za cudowny „”Testament” (do dziś nucę sobie piosenkę o niegdysiejszych śniegach z muzyką Jacka Popiołka”) i „Trismus”, może nawet jeszcze kilka. Za wiele, wiele wspólnych przeżyć. I może jeszcze za to, że potrafił odejść w odpowiednim czasie. Dwa lata po ostatnich – realizowanych już bez Andrzeja – spektaklach Gongu 2 (widziałem i „Becketta” z nieodżałowanym Andrzejem Mickisem i „Szczury”) wybychły na dobre alternatywne już w pełni teatry Provisorium (zmienił się pod ręką Janusza Opyńskiego), Grupa Chwilowa Krzysztofa Borowca i Jerzego Lużyńskiego, Scena 6 Henryka Kowalczyka (zaczynał w po-Rozhinowym Gongu jako aktor w „Becketcie”!) i inne. I przede wszystkim wybuchły Konfrontacje Młodego Teatru. Ale to temat na inną bajkę, może już nie tak do końca moją, bo ja też uległem profesjonalizacji i spoglądałem na nie nie od wnętrza, tylko trochę z zewnątrz.

Andrzej Molik

Wspomniałem tu tylko marginalnie o jeszcze jednej dziedzinie mojej i moich kolegów aktywności przy Studenckich Wiosnach Teatralnych, działalności zapomnianej i zapoznanej. Od bodaj trzeciej edycji festiwalu wydawaliśmy drukowane na powielaczach biuletyny – gazetki festiwalowe. Najpierw szefował im Franciszek Piątkowski, potem, zdaje się od FTSKS, czyli V SWT robiłem to ja. Niestety, moja partnerka życiowa z lat 70. nie popisała się wyobraźnią i nie doczekała momentu gdy otrzymam nowe mieszkanie i zabiorę ze starego swoje rzeczy. Wyrzuciła całe archiwum na śmietmik. Wiem, że niektórzy gongowcy (Ewa Łabuńska) jeszcze niedawno dusponowali kolekcja tych gazetek. Wiem także – bo sam udostępniałem materiały – że dysertację doktorską na temat Wiosen i tych ulotnych druków napisał swego czasu Waldemar Michalski, dziś sekretarz redakcji kwartalnika Akcent. W każdym razie jest to wciąż wdzieczne pole dla badaczy przeszłości teatru studenckiego i korzeni teatru alternatywnego w Lublinie.

Kategorie:

Tagi: / / /

Rok: