Przyjemność świąteczna

Muszę przyznać, że rzadko bywam, a chyba nawet wręcz nigdy nie byłem w tak przedziwnej sytuacji. Oto przychodzi mi pisać o widowisku, które prezentowne było trzy tygodnie temu! Na dodatek powracam tym tekstem do wydarznia, ktore na łamach Kuriera zostało już zrecenzowane przez naszego krytyka muzycznego Joannę Biegalską. To doprawdy mało luksusowa sytuacja, bo wychodzi na to, że tworzę kontrrecenzję a przysięgam, że nie chciałbym, żeby było to tak postrzegane zarówno przez wspomnianą autorkę jak i przez Czytelników a także – last but not least – przez zaangażowanych w przedsięwzięcie artystów i organizatorów całości.

Z decyzją redakcji – która ten replay wywołała – nie wypada mi jednak dyskutować i dlatego zasiadam do skreślenia tych słów. Przy tym jedyne usprawiedliwienie dla siebie widzę w tym, że pani Joasia, jako krytyk zajmujacy się na codzień muzyką poważną, może nie uwzględniła wszystkich aspektów wydarzenia jakim było prezentowane 1 i 2 lutego w sali Filharmonii Lubelskiej widowisko Gwiazda nadziei, bo o nie tu wszakże chodzi. Z góry też zaznaczam lojalnie, że od czasu prezentacji tego gwiazdorkiego koncertu zdążyłem napisać co najmniej cztery recenzje z innych wydarzeń kulturalnych, które oglądałem w tym mieście i one zatarły wrażenia z widowiska autorstwa Mieczysława Mazurka (kompozycje) i Jerzego Szpyry (scenariusz i teksty), bo pamięć nie sługa a notatki czynione w ciemnościach filharmonicznych zafundownych – słusznie – przez twórcę oprawy plastycznej Leszka Mądzika, dzisiaj niemal nie dają się odszyfrować. No, ale spróbujemy…

Gwiazda nadziei miała tym razem w podytytule dopisek: Historia wigilijna 2…000. Tak zapisana liczba oznacza zarówno datę, jak i potraktowany żartobliwie numer. To rzeczywiście drugie widowisko podpisane przez tych autorów i sam ten fakt skłania do porównań z Gwiazdą ubiegłoroczną, pokazywaną miesiąc wcześniej, bo w dniach 4-6 stycznia’99. Można się sprzeczać, czy większe gwiazdy zdobiły tamtą Gwiazdę czy obecną. Dla lublinian a szczególnie dla młodych odbiorców ważny wówczas był udział Beaty Kozidrak i Krzysztofa Cugowskiego a dla tych ostatnich a dokładnie dla ich piękniejszej połowy – także Dariusza Kordka. Tym razem ich zabrakło, podobnie jak Agnieszki Piekaroś – Padzińskiej i Moniki Stefaniak, przy czym żałować należy jedynie absencji pierwszej z wymienionych dam. W premierze 2000, oprócz obecnych w roku ubiegłym Katarzyny Skrzyneckiej Marka Bałaty (rozwinęli skrzydła jako Maria i Józef, już chociażby z powodu ponownego spotkania z częścią materiału muzycznego, ale i nieprzeciętnych walorów głosowych a w przypadku pani Kasi także aktorskich, bo jej urok bywa, że jest zniewalający) i Janusza Bacy (który też jest aranżerem części, a konkretnie dziewięciu utworów), pojawiła się szóstka nowych solistów oraz zespół Vox.

Najwiekszą rewelacją w tym nowym towarzystwie jest bez wątpienia Marta Bizoń, laureatka wrocławskiego Festiwalu Piosenki Aktorskiej, znana w Krakowie nie tylko z ról w Teatrze Ludowym, ale i z występów w Piwnicy pod Baranami. Ale sława krakowska nie oznacza jeszcze sukcesu na rynku ogólnopolskim i dobrze się stało, że Mazurek i Szpyra wypatrzyli znakomitą aktorkę w naszym HADESIE podczas jubileuszu RMF FM i natychmist zaangażowali do nowej, poszerzonej Gwiazdy, bo dziś wprost trudno sobie wyobrazić lubelskie widowisko bez sugestywnej interpretacji pani Marty refleksyjnego, gorzkiego Quo vadis?, bez brzmiącego jak rasowy protest-song Listu gończego, czy bez jej głosu w zbiorowej, finałowej pieśni Tam rodzi się Bóg, godnej tyleż wysmakowanych co żywiołowych musicali. Zgadzam sie w pełni ze zdaniem (przepraszam za podsłuchiwanie) gospodarza wydarzenia, dyrektor Teresy Księskiej – Falger, która gratulując Marcie Bizoń występu powiedziała, że siła jej artyzmu polega na tym, że wie co śpiewa i potrafi tę widzę przekazać słuchaczom. Nic dodać, nic ująć!

Dobrym posunięciem – z różnych powodów – było również zaangażowanie dwóch pozostałych solistek, Doroty Całek Anny Mamczur. Ta ostatnia, artystka stołecznego Buffo, ze swym niezwykle infantylnym, ale i ciekawym głosem (głosikiem?), okazała się wręcz idealną „dziewczynką z zapałkami” interpretującą najbardziej lubelską (Grodzka, Podwale, kogucik z Trynitarskiej w tekście) kolędę Światełka. Także udział Anny Mamczur w finale przydawał mu ciepłej, rozbrajajacej barwy. Natomiast bez solistki warszawskiej Opery Kameralnej Doroty Całek nie zabrzmiałyby tak pięknie wszystkie tutti. To jej emisyjnie ustawiony głos wybuchał odpowiednio silnie na tle wspaniale nastrojonych chórów Kantylena (przygotowany przez Małgorzatę Nowak) i La Musica (przygotowanie Zdzisława Ohara). Gloria Kolędy polskiej, całość Posłuchaj synku, tercet z Kasią i Markiem wspierany chórami – to jest to, czego by się chciało słuchać jak najwiecej w śpiewanej Historii wigilijnej.

W takich przypadkach przekonujemy się też, że Mieczysław Mazurek potrafi komponować przeboje czystej wody, melodyczne, śpiewne, zapadajace w pamięć, takie, których najlepszą weryfikacją jest to, że nucimy je po wyjściu z sali koncertowej i na codzień wracają do nas jak miły leitmotiv. Krótka fraza tekstów Jerzego Szpyry (mistrzowsko użyta chociażby w śpiewanym przez Kasię Strzelecką Daj) przydaje tym – pardon za słowo – hitom dodatkowy walor – łatwiej wpadają w ucho, zapadaja w pamięć. Przed lubelskim duo słowno-muzycznym, kompozytorem i autorem tekstów, rysuje się – może nawet wbrew ich własnym zamiarom – przyszłość także na rynku piosenki pop. I byłby to (oby był!) kolejny wkład Lublina w polską rozrywkę, w sztukę śpiewaną obok takich twórców i wykonawców jak Michał Hochman, Piotr Szczepanik, Kazimierz Grześkowiak, Lech Terpiłowski, Krzesimir Dębski, BAJM, Budka Suflera czy ósemka zgromadzona w Lubelskiej Federacji Bardów. Lublin to istne – obok teatralnego – zagłębie piosenkarzy, piosenki i jej autorów i tę konstatację Gwiazda nadziei potwierdza na całej linii.

Jeśli zgłaszałbym jakiekolwiek uwagi do autora tekstów (łatwiej mi to czynić wobec niego, bo muzyka nie jest moją domeną) to jedynie tę, że niekiedy niebezpiecznie zbliżają się one do tego, co nazywamy banałem, albo – z drugiej stony – slangową poetyką. Czyż nie jest pewną oczywistością np. samotność, która trawi do cna jak rdza? Czy nie zakrawa na protekcjonalizm stwierdzenienie wobec Pana: raczyłeś przyjść na ten świat? Czy nie balansuje na granicy kolokwializmu i gwary miejskiej dwuwiersz: szczuły słowa szydercze/pluły z gazet tytuły? Zawsze w takich razach się zastanawiam, czy aby twórca nie chciał się komuś – powiedzmy młodemu odbiorcy – przypodobać. Szczęściem, przykłady takie są śladowe i należy je traktować jak wypadki przy pracy, tym bardziej, że wyłapuje się je dopiero w tekście pisanym (wydano elegancki program do widowiska), bo w potoku śpiewu są zgoła niezauważalne, nie rzutują zatem na to, co zwykło się nazywać ogólnym wyrazem artystycznym, na odbiór całości, który jest bardziej niż pozytywny

Należy cenić występ w wigilijnym widowisku Mieczysława Szcześniaka, osobliwie za wykonanie Ancor z refrenowo powracajacym dramatycznym błaganiem: Więc przybądź Jezu… Ciekawy w duetach z Kasią i szczegółnie we Fraknaopak był Marek Bałata. Trochę nonszalancko do roboty podeszła trójka Voxów a występ Piotra Cugowskiego należy potraktować jako ciekawostkę i ukłon w stronę nastolatek, bo chociaż głosem dysponuje dużym, to wciąż nasuwajace się porównania z ojcem Krzysztofem nie pozwalają na zbytnie przecenianie możliwości juniora. Na swym stałym, dobrym poziomie zaprezentował się zachowując nienaganny styl Janusz Baca. Jednak ozdobą męskiego rodu występującego solistycznie w Gwieździe był Zbigniew Wodecki.

Jego interpretacja Sezonowego songu jest godna najwyższej uwagi, jakkolwiek w pierwszym odruchu miałem spore opory przed tą pieśnią. Wsłuchałem się w nią uważniej na drugim z koncertów i już z pokorą przyjmuję frazy, które w pierwszym odbiorze zazgrzytały w uszach, bowiem zdawały się odstawać od poetyki całości widowiska. Chodzi o fragment Można sklonować/to, co się chce/ a cud poczęcia/załatwi szczur!!! i dosyć okrutną refleksję o kalendarzu, który dają święta by sezonowa/rżnęła kolęda/by się znów najeść/beknąć i spać. One były tam potrzebne! Potrzebne, by podniść temperaturę pieśni, cały gorzko ironiczny, ale i za chwilę błagalny wyraz songu końca XX wieku, w którym Wodecki przepraszająco woła nie tylko: Boże z Betlejem, ale i Jezu z Kosowa/ Chryste z Ruandy, co na koniec przetworzy się w Boże sezonów/Jezu salonów/Chryste peronów i prośbę nagorętszą: ulituj się/niech Twoje Betlejem/ocali ziemię/a ludzi plemię/odnajdzie Cię. Piosenkarz znakomicie rozdzielił dwie warstwy pieśni a jednocześnie zespolił je w całość, co bez wątpienia było intencją autorów. Takie utwory długo się pamięta i to także sukces Gwiazdy.

Autorom drugiej wersji Gwiazdy nadziei (na okładce programu obok Mazurka i Szpyry wymienieny jest wśród nich jak najsłuszniej Mądzik, twórca skrótowej, ale wyzwalającej całą gwiazdkową atmosferę scenografii budowanej, jak to u niego, także światłem, a pominięty – też słusznie, bo się nie napracował – reżyser Wojciech Kępczyński) udało się stworzyć widowisko bardziej spójne niż Gwiazda z roku ubiegłego. Przybyło kolęd i songów autorskich – tam było ich 17, tu już 24 – a ubyło kolęd tradycyjnych, co może kogoś z ortodoksów drażnić, ale przecież będzie stanowić o wartości tego spektaklu jako zamkniętego dzieła podpisywanego przez lubelskich twórców i co może zadecydować o jego przyszłym – wszak planowanym – żywocie. Efekt był piorunujący, przyjemność iście świąteczna, choć tak wobec bożonarodzeniowych świąt opóźniona. Gwiazda nadziei przyjęta została rewelacyjnie przez publiczność, do czego bez najmniejszej wątpliwości przyczyniła się też Orkiestra Symfoniczna PFL pod dyrekcją Piotra Wijatkowskiego. Ale o jego kunszcie pisała już nasza recenzentka muzyczna, więc nie będę – co zapowiadałem na początku – za nią się powtarzał i powiem jedynie, że obserwowanie za pulpitem Piotra jest oddzielną przyjemnością, a że efekt tego jest tak znakomity, to tylko się kłaniać. Pozostałym twórcom także!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi:

Rok: