Puchy

Są może jeszcze tacy Czytelnicy, którzy pamiętają sprzed kilku lat felietony ukazujące się na stronie miejskiej Kuriera w poniedziałki pod takim samym hasłem jak użyte dziś w nadtytule tego tekstu. Nie muszę chyba dodawać, że podpisywała się pod nimi ta sama osoba co pod niniejszym – inaczej nie śmiałbym ekshumować umarlaka. Bo tamte felietony zmarły śmiercią nie tyle tragiczną co nagłą. Pewnego dnia stwierdzono,że czas ustąpić miejsca innym a samemu wycofać się na z góry upatrzone pozycje. Tu – na kolumnę kulturalną, czyli regiony przeznaczone dla specjalistów i tych maniaków, którzy jeszcze w posłannictwo kultury nie zwątpili.

Nie bardzo widziałem na tej kolumnie materiały o wyraźnym charakterze upowszechnieniowym, popularyzatkorskim czy wręcz – bywało – plotkarskim, bo w takim kierunku oscylowały „Podglądy”, które nigdy na przykład nie były stricte recenzjami. Dlatego sam zrezygnowałem z pisania felietonów wysyłając je w niebyt. A jednak często tęskniłem za tym pojemnym workiem, w który bezboleśnie można było wrzucić w zasadzie wszystko – zapowiedzi, refleksje krytyczne, obyczajowość, estetykę, kulturę życia codziennego, sztukę wysoką i najniższą, muzy poważne i podkasane i Bóg raczy wiedzieć co jeszcze. Brakowało mi ich także w momentach tak wielkiego spiętrzenia imprez jak w mijającym styczniu. Gdy się tygodniowo ogląda kilka zdarzeń artystycznych, trudno każdemu z nich poświęcać odrębne recenzje, tym bardziej, że nie wszystkie na nie zasługują. Ale każde zasługuje – przynajmniej – na odnotowanie, nawet wtedy kiedy zdarzenie nie staje się wydarzeniem.

Biorąc to wszystko pod uwagę postanowiłem „Podglądy kulturalne” – nawet troche wbrew sobie, a na pewno wbrew wcześniejszym postanowieniom – reaktywować. Nie na stałe. Na miarę potrzeb. Będę do nich wracał wtedy gdy – jak w ciągu ostatnich dziesięciu dni – nastąpi nadprodukcja imprez kulturalnych. Gdy poniektóre umykać będą śćisłym gatunkowym kryteriom oceny. Kiedy nie będzie na nie miejsca w „dużym” Kurierze. I – w ogóle – kiedy mi się zechce. Takie są bandyckie prawa felietonu, najbardziej subiektywnej z dziennikarskich form ekspresji.

***

Skoro sie już wytłumaczyłem i dałem sam sobie uprawnienia, wrócę do imprezy, której uroczyste zwieńczenie miało miejsce jeszcze 21 stycznia, dnia akurat dla mnie prywatnie uroczystego (ale to nie jest ważne). Wrócę bo mnie nyje. Nyje mnie pytanie, dlaczego tak bardzo spsiało środowisko akademickie? Dlaczego na koncert w liczącej 400 miejsc sali widowiskowej Chatki Żaka, przychodzi z rozlicznych okolicznych akademików i z całego miasta garstka, może 60, może 70 widzów? Dlatego, że to koncert jazzowy? No to dlaczego, lat z górą dwadzieścia temu, na Lubelskie Spotkania Wokalistów Jazzowych przychodziły tam tłumy? Oferta kulturalna była mniejsza? Guzik prawda! Chatka wówczas aż kipiała imprezami. Więc może winna telewizja? A może Art Bis, który już zaanektował pół budynku i dla swej ludycznej oferty chętnie przejąłby całość, byle by tylko wydążać mózgi już i tak ubogo uzbrojonych w ten organ żaków?

Sprawa jest paskudnie smutna i nic tylko podziwiać wychowanego w innych czasach Piotra Kotowskiego, że całkiem nie zwątpił w odwiedzających Chatkę, i że robi swoje. To on był spiritus movens wydarzenia o którym mowa. Na zakończenie pięknego przeglądu filmów pod hasłem Cały ten jazz, postanowił sprowadzić kapelę ozdobioną nazwiskami takich gwiazd tego gatunku muzyki, jak Mariusz Bogdanowicz (kontrabas) czy Adam Wendt (sax). Jazzmani zagrali koncert uroczy, zwiewny jak piórko, relaksowy, po prostu ciepły. Niestety – jak sie rzekło – grali do niemal pustej widowni, co pogorszało jeszcze bardziej i tak złą akustykę sali w Chatce Żaka. W tym czasie w sąsiedniej kawiarni (raczej piwiarni) nie można było znaleźć miejsca siedzącego a podejrzewam, że za chwilę w dyskotece w ex-stołówce też kłębił sie tłum.

Muzycy uprawiający jazz znają swoje miejsce na ziemi i nie posiadają złudzeń, że zostaną nagle pieszczochami showbusinesu i publiczności. Ich wiedza, nawet jeśli jest gorzka, podbita jest autoironią. Na pokoncertowym spotkaniu w Jazz Pizzie sami opowiadali dowcipy na ten temat, jak ów o puzoniście: – Czym się różni przejechany przez samochód pies od przejechanego puzonisty? – pada pytanie. Odpowiedź: – Przy psie widać chociaż ślady hamowania. Jednak wisielczy humor nie uwalnia ich zapewne od skrywanej w sercu refleksji, że znowu się nie udało, chociaż jechali na tak interesująco zapowiadająca się imprezę.

***

Następnego dnia, w środę 22 stycznia, w samym centrum Lublina, w gromadzącej zazwyczaj komplety publiczności Kawiarni Artystycznej HADES, kompletne puchy zanotowano na koncercie zaimportowanym z mekki dobrej rozrywki, z krakowskiej Piwnicy pod Baranami. W gazetach ukazały się stosowne anonse, klub zadbał o afisze reklamujące koncert kolęd dwójki wschodzących gwiazd Piwnicy, Dominiki Kurdziel Szymona Zychowicza, którym przy fortepianie towarzyszył Marcin Sanakiewicz (tak, syn aktora Teatru Osterwy, Pawła). W zasadzie pomyślano o wszystkim żeby impreza godnie się sprzedała. A ona, zwyczajnie powinna się nie odbyć. Kasa rozprowadziła dwa (!) bilety i takie honorarium – uzyskany za bilety (dwa) dochód – otrzymali artyści.

Na prośbę lubelskich przyjaciół oni jednak wystąpili. Dali taki prywatny koncert jakby śpiewali u nich w domu. A śpiewali wspaniale, prezentując zupełnie nowe opracowania starych kolęd i pastorałek i dodając do nich własne, pozostające w bożonarodzeniowym klimacie. Dominika to potęga głosu i ekspresji, Szymon – niepowtarzalna barwa i wielkie umiejętności budowania ciepłego klimatu. Oboje wielce utalentowani i ani przez chwilę nie zbliżający się do chałtury, której całe zastępy gnaja po polskich klubach, teatrach i salach koncertowych.

Co zatem się stało? Nie wiem! Nie raz już powtarzałem, że w tym względzie organizator zdarzeń kulturalnych nie zna w Lublinie dnia ni godziny kiedy coś się uda a coś kompletnie nie wypali a on odnotuje na widowni puchy a w kieszeni katastrofę. Zatem, będzie to felieton bez konkluzji, aczkolwiek piszący nie opędzi się w ten sposób od uczucia żalu i bezsilności. A artyści? Sami podsumowali w pewien sposób lubelski początek trasy, w którą ruszyli z Piwnicy pod Baranami, opowiadając następujący dowcip: Leci sobie pszczółka radosna, do ogniska podleciała i skrzydełka sobie opaliła. I pomyślała pszczółka: – No to sobie, k…, polatałam!

Okrutne, ale jakież prawdziwe!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / / /

Rok: