Rock kanapowy

Jestem z pokolenia Stonsów, Beatlesów i Dzieci Kwiatów. Wychowałem się na Woodstocku – tym prawdziwym i tylko głupocie i tchórzostwu (kończył się termin biletu powrotnego z Londynu do kraju i przestraszyłem się ewent. kłopotów) zawdzięczam, że nie byłem na drugim, co do sławy takim festiwalu na Isle of Wight, w jego szczytowej, trzeciej edycji. Wybierała się tam ponad połowa stanu uczestników Anglian International Student Camp koło Wisbech w hrabstwie Norfolk, na którym jakimś cudem ja, KUL-owiec, w czasach pełnej komuny, jeszcze za Gomułki, wylądowałem latem 1970 r. Do dziś uważam to za największy z grzechów zaniechania (a uważam też go generalnie za jeden z grzechów najcięższych) jakie popełniłem w życiu. Bilety były w cenie wcale przystępnej. Forsy przy zbieraniu BBC (bloody blackcarrents) oraz harówce w przetwórni owoców po dwóch miesiącach obozu deko naodkładałem. Poruszać się po Albionie by hitch-hiking potrafiłem już w miarę sprawnie. Wielka muzyka, Moja Muzyka stała otworem! To straszne, ale zwyciężył zwykły tchórz. A mógłbym opowiadać do dziś dzieciom i przyjaciołom o występie Janis Joplin. O ostatnim przed śmiercią wielkim koncercie Jimi’ego Hendrixa (zaraz po powrocie do Polski dotarła hiobowa wieść o jego odejściu). Nie mówiąc o innych – Krisie Kristoffersonie, Chicago, The Who, wtedy jeszcze u nas nieznanym Leonardzie Cohenie, mojej wówczas ukochanej (do dziś znam tekst naszego pokoleniowego hymnu We Shell Overcome) Joan Baez, Donovanie czy chociażby… The Doors. I żadne pociecha, że tego najpiękniejszego lata mej młodości w teatrze na londyńskim West Endzie miałem szczęście zobaczyć największy artystyczny wykwit hippizmu – musical Hair (do dziś mam ostatnią pamiątkę z tej angielskiej eskapady, program ze spektaklu, droższy – pamiętam! – niż bilet na teatralną jaskółkę, pięć pięter nad sceną). I tak mało ważne dziś potoki łez wylewanych skrycie nad losem dziecka Peerelu podczas finałowego Let the Sunshine, śpiewanego przez stojących w kręgu nagich wykonawców.

W każdym razie, od tamtej epoki rock, wyższa emanacja protest songów, to dla mnie – pewnie nikogo nie zdziwię, bo wyłamuję otwarte drzwi, czyli doors – muzyka buntu, niezgody na zastaną rzeczywistość. Muzyka braku pokory, łamania zlodowaceń konwencji i zastygłych lawin komercji.

Oznaczało to jednocześnie godzenie się na niedogodności osobistych spotkań z muzyką mych polskich idoli. Przyzwolenie psychiczne, płynące z tradycji woodstockowego błota, które klimatycznie przywoływał np. przed laty pamiętny sobótkowy koncert Voo Voo w potokach deszczu spadającego na Zamek w Janowcu. A co najmniej – ze zrozumieniem, iż takie wydarzenie nie gwarantuje wygody rozsiadania się w lożach i wygodnych fotelach. Ba! Zaprzeczające jego i tej muzyki buntowniczej istocie!

Ale od zaniechanej Isle of Wight minęło ponad cztery dekady. Zdrówko się posypało. Nogi zaczęły – dźwiganiem obłych kształtów ciała piszącego te słowa – odmawiać posłuszeństwa. Z tychże powodów, kiedy już dostałem w prezencie (dziękuję!) bilet na sobotnie Męskie Granie na błoniach pod Zamkiem i – po pierwsze – odkryłem, iż wyraźnie na nim zapisano: „miejsce stojące” oraz – po wtóre – policzyłem podle programu, że koncert potrwa ok. pięciu godzin, podjąłem desperacją decyzję. Postanowiłem, że początkową część mniej interesujących mnie (oj, nie jest to już me pokolenie) występów potraktuję wyłącznie akustycznie i wysłucham z tarasu najbliższej wydarzeniu restauracji Hades Szeroka. Dźwięk dochodził tam zaiste świetnie, włącznie z zapowiedziamPiotra Stelmacha z radiowej Trójki. Stąd mogę powiedzieć, że szalenie podobały się u Pink Freud – znowu moja szajba, jak pokrewne na Innych Brzmieniach dęciaki – trąbka Adama Barona i tenorowy sax  Tomka Dudka, ten osobliwie w zamykającym seta tej kapeli utworze (podobne wrażenie zrobił potem grający z Fiszem, Emade i Tworzywem gościnnie na sksofonie Adam Pierończyk).

W ten mniej więcej czas zacząłem dostawać spod estrady sygnały, że na koncertowym polu (wtedy jeszcze tak o nim myślałem) nie ma najmniejszych problemów ze złożeniem na jakimś siedzisku swojego cielska. Granica 70 zł za dopuszczenie ludzkości do zaczarowanej strefy koncertowego dotyku najbezpośredniejszego, okazała się – jak na biedny Lublin – niewyobrażalna dla wielu widzów. Nie wątpię, że zostaliśmy od lat rozpaskudzeni darmowymi koncertami na Rynku i placach – Zamkowym, Po Farze, Litewskim – oraz w muszli Ogrodu Saskiego, w tym Innymi Brzmieniami zaproponowanymi w tym roku przez nowych organizatorów. Jednak animatorzy wydarzeń takich, jak w sobotę 6 sierpnia na błoniach, muszą mieć świadomość, że wydobycie z lublinian takiej kasy jest misją en block niemożliwą. To nie jest Warszawa, bogaty swym browarem Żywiec lub nawet teoretycznie centusiowaty Kraków, gdzie MG zagościło tydzień wcześniej. Tu gwiazdy, przyjeżdżając z metropolii, nie mogą się nadziwić, że u nas tak w knajpach tanio i zaczynają udawać, iż wielce kochają miasto nad Bystrzycą. Tu również, a przysięgam, że nie próbuję obrażać tych, których na zakup stać, są ogromne hufce – mam pewną wiedzę na ten temat – tych, dla których złożenie siedmiu biletowych stów do kupy graniczy często z aktem mocno pożądanym, ale w sumie baśniowym.

Poruszono mnie wreszcie z owych „z góry upatrzonych pozycji” w Hadesie. Mijałem całe tłumy– jeśli mogę tak powiedzieć – równolatków wirtualnych mej epoki Hair, Londynu i grzechu zaniechania wobec legendarnego dziś festiwalu. Stali przy balustradach traktu (swoją drogą, nikt w Lublinie nie potrafi tego powojennego tworu porządnie nazwać) pomiędzy Bramą Grodzką a Zamkiem. Schodkami na dół Podwala, pomiędzy zasłuchanymi w dźwięki koncertu „widzami” ledwo się dało zejść. Na wysuszonej już po przelotnym deszczu trawie podzamkowych błoni zalegały kolejne zastępy słuchaczy. A potem był płot i bramka strzeżona przez ochroniarzy, kasowanie biletu i wkroczenie w inny świat..

Nie powiem, byłem usatysfakcjonowany. Acz nie do końca, bo obiecane 40 minut występu najznakomitszego wg mnie w tym towarzystwie Lecha Janerki, artysta przerwał po pół godzinie i stwierdził, że to już dla niego czas finiszu. Trudno! Taki urok festiwalowych grań. Na Woodstocku Hendrix również musiał kiedyś – o ile pamiętam po obrazoburczym odegraniu hymnu amerykańskiego – zejść ze sceny. Ważniejsze było, że Janerka śpiewał z najlepszą z możliwych tego wieczoru dykcją swe fantastyczne, poruszające duszę nawet bardzo stare utwory, zawarte w tomie Jego piosenkowej (i nie tylo) poezji, którego jestem – dzięki niemu – szczęśliwym posiadaczem. I, że opowiedział cudowną, związaną z Lublinem anegdotę (przyznam się, acz nie byłem przy wydarzeniu, że znam ją od czasu, gdy poznałem Lecha kilka lat temu na ś.p. Festiwlu Kultury Ekologicznej w Józefowie na Roztoczu) sprzed trzech dekad. Chodzi o występ w latach 80. tamtego wieku jego pierwszej kapeli Klaus Mittfoch w Chatce Żaka. Jak zespołowi zabrakło, po 40 min. grania, repertuaru (potraktujmy ten czas symbolicznie wobec zapowiedzi udziału Janerki w programie Męskiego Grania), publiczność, która wygoniła ze sceny poprzednika Klausa – wymogła repetę całości koncertu. Lech Janerka, co ponownie zadeklarował ok. godz. 20 w sobotę pod Zamkiem, do dziś uważa to za swój największy sukces artystyczny.

Pół godziny później na lubelskich błoniach (koszmarem byłoby przypominanie, co tam było ongiś) podobnego nie odniósł. Nie było siły, żeby chociaż zabisował jeden kawałek. Porządek w takim przedsięwzięciu okazał się konieczny (nie zacytuję nasuwającego się na język mało polskiego zwrotu). I znowu, owszem! Owszem, podziwu godne były tworzone a vista, powiększane na telebimie rysunki Wilka – Wilczyńskiego, towarzyszącego Wojtkowi Waglewskiemu. Widziłem i słyszałem wielokroć lepsze koncerty Voo Voo, ale może poddali się grajkowie ex-rockowi presji następującego po nich zespołu T.Love i tego pięknego szaleńca Muńka Staszczyka, z którym nigdy – do Krakowa – nie współdziałali na estradzie? Oraz pozostanę pod wrażeniem tutti, zbiorowego finalnego koncertu wszystkich wykonawców, najbogatszego w wykonawców (13 podmiotów – setów!) całej tegorocznej trasy, lubelskiego Męskiego Grania (co również tłumaczy przykrość szybkich rozstań z poszczególnymi), aż po nawiązujące do pierwocin gier komputerowych i filmów s.f. masek dwójki z No Kidz on the Glock.

Ale… Nie tak bardzo na darmo zostały przywołane na wstępie tego wpisu sytuacje sprzed roczków czterdziestu i wyobrażenia piszącego te słowa o rocku przełomu lat 60. i 70. (a więc nie klasycznego rock and rolla z epoki rudymentów gatunku – lat 50.) minionego stulecia, do którego odwołuje się na różne sposoby gros kapel z hiperwydarzenia – przynajmniej takie było jego założenie – pod lubelskim Zamkiem.

Tego wieczoru i nocy zawisł nad nim ciężki księżyc komercji. Takiej, jak na rewolucjonistów rockowych, bezczelnej i dojmującej. Maszynki napędzającej mamonę, złoty deszcz godny Wenus Tycjana, gdyby jego beneficjentami (z jednym szlachetnym wyjątkiem damy, wiernej nawet w grze na wiolonczeli ideom swego męża, który, deklaratywny nonkonformista, nota bene nie wiadomo, jakim sposobem, wplątał się w to przedsięwzięcie) nie pozostowały chłopy – męscy grajkowie. Na błoniowej łące dało się bez trudu rozłożyć na rozległych sofach, zapewne skóropodobnych, ale skończenie wygodnych kanapach. I kontemplować, jak żałosna garstka widzów pląsa i skacze (dopiero w nocy) przed estradą. I sączyć piwko operatywnego, mózgi przewracającego na nice głównego sponsora, który – złotousty – komunikował nagłe, panisko ekologiczne, na ulotce i przy rozlicznych barach, że „W trosce o środowisko, serwujemy Żywca w szklankach zwrotnych” (zł 2 – mało kto miał siłę wstać z klęczek przed wydarzeniem i odnieść plastik w celu odzyskaniu kaucji). I z tego kanapowego horyzontalu napawać się widokiem rzeczywiście interesującej scenografii Jarka Koziary (ten, po latach przymusowego rozstania z Voo Voo, czymś zawsze potrafi zaskoczyć). I dumać pod powałą nieba, czy w drugim kierunku, ileś stóp pod ziemią, nie przewraca się w grobie zbulwersowany kierunkiem działań podopiecznych Mirek Olszówka, który z projektem „swych” muzyków nie miał nic, lub miał bardzo mało wspólnego. I współczuć tym wiernym partnerom rozhuśtanychych w zyskowym pożądaniu artystów – ekipom oświetleniowców, nagłośnieniowców, producentów, techników (większość z Lublina!), którzy wykonali kawał pięknej roboty.

Stary, schodzący już powoli z tego padołu płaczu fan rocka Wam mówi: To był fascynujący koncert. I był to obrzydliwy przypadek upadku wartości, o które rockowcy kiedyś walczyli, dając nadzieję, że okażą się dużo ważniejsze niż wcale nie od dziś wszechchwładna forsa. Stare kopernikańskie prao mówi, że zły pieniądz wypiera pieniądz dobry. Właśnie tego doświadczyliśmy. W sobotę. Pod Zamkiem. Strasznie trudno mi się – na tym polega dualizm i ambiwalencja wrażeń – z wygodnej kanapy podnieść.

PS. Dlaczego Lechu, dałeś się w te szambo wrobić?

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: