Rozmodlona trąbka

Był ten koncert pod wieloma względami wyjątkowy. Przede wszystkim już sam fakt, że Tomasz Stańko zdecydował się wybrać Lublin na jedno z miejsc bardzo krótkiego, wręcz symbolicznego tournee po swym rodzinnym kraju, tournee promującego wydaną przez niemiecką firmę ECM płytę Litania – Music of Krzysztof Komeda, jest wielce nobilitujacy. Nasze miasto znalazło się – obok Warszawy, Krakowa, Poznania i dwóch innych – wśród elity, która dostąpiła tego zaszczytu.

Było to też wyjątkowe wydarzenie na – że się tak wyrażę – poziomie lokalnym. Oto jazz wyszedł z lubelskich podziemi, z piwnic HADESU, Jazz Pizzy, Biesów i zaledwie kilku jeszcze klubów, gdzie incydentalnie gościł, i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, może nawet wiecej niż kilkunastu lat (z wyjątkiem śladowej ilości występów w filharmonii) zabrzmiał w miniony piątek, 11 grudnia’98 w „normalnym” miejscu koncertowym mogącym pomieścić nie tylko garstkę słuchaczy, ale komplet publiczności wypełniającej po brzegi Salę Nową Centrum Kultury i gorąco – co świadczy dobitnie o zapotrzebowaniu na tego typu wielką, jazzową muzykę – reagującej na każdy dźwięk dobiegajacy z estrady, na każde solo i tutti.

Ale przede wszystkim, było to wspaniałe wydarzenie z powodu tego, co usłyszeliśmy. Zaczęło się jednak od mało krzepiacej wiadomości podanej przez lidera. Z powodu operacji ucha środkowego nie mógł wystąpić Bernt Rosengren, saksofonista, któremu sam Komeda dedykował Ballad for Bernt Noża w wodzie Polańskiego (nic dziwnego zatem, że ballady nie usłyszeliśmy tego wieczoru). Zabrakło też gitarzysty Terje Rypdala, ale ten na płycie gra w trzech tylko utworach, w tym w dwóch z trzech wersji kołysanki z Rosemary’s Baby. Rodziło sie więc pytanie, czy kwintet udźwignie to, co w oryginale płytowym rozpiasano na septet. Szybko okazało się, ze jakiekolwiek obawy są płonne.

Wystarczyły trzy nuty wstępnego, powtarzanego motywu ze Svantic, utworu zazwyczaj otwierającego Komedowe koncerty Tomasza Stańko, żeby przez widownię przebiegła elektryczność. To kawałek dający szansę zarówno na współgranie wszystkich instrumentów, na unisono trąbki lidera i saksofonu Joakima Mildera, jak i na te niezwykłe solówki, które są udziałem poszczególnych muzyków. Kiedy swoje partie rzeźbili, dopieszczali pianista Bobo Stenson (nie mogłem oderwać oczu od jego rąk dotykających klawiszy jakby od niechcenia a z efektem porażajacym), kontrabasista Palle Danielsson (cóż za głębia brzmienia!), perkusista Jon Christensen (cud wstrzemięźliwości i dyskrecji w ledwo znaczonych kontrapunktach, w delikakatnych, gdy trzeba, i mocnych, gdy należy, synkopach), kiedy każdy z nich grał swoje a wspólne, Stańko zwijał się w kucki, jakby nie chciał zasłaniać partnerów i jakby klękał na podniesienie przed następnym wejściem jego rozmodlonej trąbki.

To się czuło szczególnie w tytułowej, zagranej następnie Litanii. Do duo trąbka – sax-tenor dostroił się muskany smykiem bas. Piano i perkusja wydawały dźwieki jakby z innego utworu, z obcego – dla trójki prowadzącej naczelny motyw – świata. I wtedy, przebijając się przez „wrogie” otoczenie, nastąpiła ekplozja dźwięków Stańkowego instrumentu. Przypominała wołanie o pomoc, stukanie do nieba z bardzo ważną interwencją, z błaganiem, które musi poruszyć i Najwyższego. Nie będzie tu chyba zbytnią herezją domniemanie – że poruszyło!

Za chwilę przyszło uspokojenie, kojące dźwięki najbardziej oczekiwanej przez wszystkich kołysanki Sleep Safe and Warm ze słynnego filmu Polańskiego. W programie znalazła się subtelna wersja grana przez trębacza z fortepianem Boba Stensona a dopiero na bis wykonana została ona przez cały zespół. Pychota! To ten standard o światowej sławie, a może jeszcze bardziej chwytające za gardło, ogromnie rozbudowane Night-time, Daytime Requiem, które poszczególnym wykonawcom daje ogromną możliwość wykazania się jazzowym kunsztem, to one unaoczniają, jak nowoczesna, jak żywa i pobudzająca wyobraźnię jest wciąż muzyka zmarłego przed prawie trzydziestu laty Krzysztofa Komedy i jakim niezwykłym instynktem wykazuje się Tomasz Stańko konsekwentnie do niej powracając. Ten instynkt, połączony z niebotyczną maestrią bodaj najlepszej dziś w Europie trąbki i z partnerstwem wymarzonych wręcz muzyków, których skandynawska wstrzemięźliwość emocjonalna pozwala, przy kamiennym obliczu, wszystkie uczucia przelać w dźwięki, wszystko to złożyło się na sukces jazzowego wieczoru w Sali Nowej. Miało – co nie trudno było prorokować – być wydarzenie i – co konstatujemy nie bez satysfakcji – było wydarzenie. Ogromne wydarzenie!

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: