Ruch czyli bezruch

FELIETON ZADOMOWIONY

Zdarzyło się to prawie dokładnie 7 lat temu, w czasach gdy było mnie jeszcze stać na spędzanie urlopów na południu Europy i na wielkie podróże niemal dookoła naszego kontynentu. Odrabiając zaległości z komuny, gdy wyjazd na Zachód był tylko sennym marzeniem, jeździłem tam konsekwentnie co roku, od bodaj 1994 kolejnymi samochodami. Wyruszałem poza polskie granice i zaznawałem uroków tego, co się tam nazywa traffic – ruch drogowy, przeważnie w najintensywniejszej postaci, z niebywałymi korkami. Pamiętam, że aby przetrwać powolne przebijanie się przez zatory na remontowanych drogach – np. gwałtownie modernizowanych za pieniądze współziomków z zachodnich landów autostradach dawnej NRD po jej upadku – nauczyłem się zabierać dla małego syna modele sprzętu drogowego. W przeciwieństwie do pozostałej załogi, czyli mnie i córki, on w miejscach robót drogowych ożywiał się, wypatrywał jakie maszyny pracują i wyciągał do zabawy odpowiedni model. Gwarantowało to, że nie będzie marudził i nie da nam do wiwatu w i tak ciężkich chwilach wzmożonej uwagi i mitręgi jaką jest powolne jechanie na dwójce, najwyżej trójce.

W 1999 odbyliśmy podróż najpiękniejszą, najpierw przez Niemcy do mojego przyjaciela w Belgii, gdzie z jego Leuven robiliśmy wypady do Brukseli, Antwerpii, Gandawy, Brugii i Ostendy nad Morzem Północnym, a następnie przez Amiens, Paryż, Roche la Moliere pod Saint Etinne, do Grasse na Lazurowym Wybrzeżu i dalej przez Włochy, Austrię i Czechy do domu. Wszystko było precyzyjnie zaplanowane, bo 15 sierpnia mieliśmy rozpocząć 10-dniowy wypoczynek na Rivierze Włoskiej w apartamencie zamówionym przez TUI jeszcze w kraju. Wiedziałem, że ostatni etap z pięknego domu i pracowni zamieszkałego od lat we Francji przyjaciela- artysty o lubelskich korzeniach, w St. Antoine de Grasse (15 km na północ od Cannes) do Residencia dei Fiori w Pietra Ligure, to mniej więcej taka sama odległość jak z Lublina do Warszawy.

Wyjechaliśmy zatem niespiesznie, tyle, że nie płatną autostradą, tylko malowniczą krajową drogą wzdłóż śródziemnomorskiego wybrzeża. I wszystko wtedy przewidziałem, oprócz jednego, że to dzień Wniebowzięcia NMP, czyli jak to my nazywamy Matki Boskiej Zielnej. Po stronie francuskiej było z ruchem jeszcze jako tako i dało się np. przystanąć na słynnym punkcie widokowym z zapierającą dech panoramą Nicei i zatoki, ale u katolików Włochów zaczął się obłęd. Wyglądało to tak, jakby ludzkość z całej północnej Italii zjachała na liguryjskie plaże. Droga była tak obstawiona samochodami od lewej, górzystej strony, że nie było mowy o zatrzymaniu się chociaż na chwilę, bo po prawej stronie, jeśli przez moment nie zionęła przepaść, to też parkowały auta. Na dodatek jechało się w wężyku samochodów serpentynami, w górę i w dół, z szybkością przejedzonego żółwia, cały czas trzymając kurczowo nogi na sprzęgle i hamulcu, i zmieniając biegi w granicach najwyżej do trójki. Po kilkudziesięciu kilometrach takiego ruchu w bezruchu, udało mi się zatrzymać na jakimś skwerku w San Remo, a stopy mnie tak bolały, że nie baczać na nic, moczyłem je w fontannie. Dodam tylko, że te niespełna 180 km przjechałem w 8 czy 9 godzin!

Wszystko mi to stanęło przed oczami w minioną niedzielę w Kazimierzu. Opóźniłem nieco powrót do domu i po południu doczekałem deszczu, który skłonił do szybkiego wyjazdu z miasteczka nad Wisłą jednodniowych gości. Nieświadom w co się ładuję, ruszyłem autem w kierunku Lublina. I zaczęło się. Już przed domem KUL i nowo budowanym hatelem zaczynął się korek. I znowu, jak wtedy we Włoszech, wcąż wciskałem sprzęgło, gaz i hamulec i jechałem żółwiem tempem w niebotycznie długim wężyku aut. Sprawdziłem potem w komputerku. 4,2 km drogi od SARP do jednej z przyczyn nieszczęścia, rozwidlenia dróg w Bochotnicy, jechałem 46 minut! Powiem tylko, że pozostałe 51,7 km przez Nałęczów do domu na Kalinie pokonywałem tylko dwie minuty dłużej, bo w 48 min. Przyczyna korka, oprócz wciąż źle rozwiązanego rozwidlenia, musiałe znajdowac się za Bochotnicą w stronę Puław, bo tam skręcała większość samochodow i ich końca nie było widać. Ale problem się wciąż powtarza i trudno zrozumieć, że w takich razach do Bochotnicy nie jest kierowana policja drogowa, żeby regulowac ruch. Uważam też, że władze Kazimierza, na naczele z burmistrzem Andrzejem Szczypą, zamiast świecić jako gwiazdy na kolejnych rozlicznych wernisażąch, winny ogromnym problemem się zająć. Na początek, np. stawiając patrole lub plansze z informacjami, że do Lublina w takie dni lepiej wracać inną drogą, nawet przez Wojciechów, albo przez Wylągi i Skowieszynek, gdy omija się nieszczęsną Bochotnicę.

Andrzej Molik

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: