Skopie zatańczone

Już tańce lubelskie zrobiły swoje wrażenie. Mach ogniście wykonany zbierał oklaski przy otwartej kurtynie. Ale kiedy po Bułgarach z Kazanłyku nasi panowie strojni w granatowe mundury Księstwa Warszawskiego wwiedli polonezem na scenę swe partnerki i biel ich sukien zmieszała się z czerwienią wojskowych lampasów, kiedy uwerturowa delikatna przygrywka przeszła w forte mazura ze Strasznego Dworu Moniuszki i dwanaście par rwało w tan jak do galopu, cały świat zawirował a publiczność oniemiała z wrażenia.

Sprytnie jednak postąpił pan Stanisław pisząc naszą operę narodową. Jego najsłynniejszy mazur ma tyle powrotów głównego, cudownie brzmiącego motywu, tyle przejść od wyciszeń do gromów kulminacji, że widzowie zebrani w filharmonicznej sali Domu Armii w Skopie mieli czas na otrzeźwienie. I za chwilę wybuchł entuzjazm. Towarzyszył popisowi pierwszej reprezentacji Zespołu Pieśni i Tańca Ziemi Lubelskiej im.Wandy Kanirowej, w wersji eksportowej znanego jako po prostu Lublin, do ostatnich taktów monumentalnego mazura. A potem był jeszcze większy. Takich oklasków nie zebrali tego dnia ani Rumuni ani Bułgarzy ani nawet gospodarze, Macedończycy. Nie był to pierwszy przypadek i nie ostatni.

Kaniorowcy wyjechali do Skopie w glorii sukcesu widowiska Cześć ci, Polsko inaugurującego Światowe Igrzyska Polonijne, które dzięki TV Polonia obejrzał cały świat a przynajmniej Polonusi po nim rozsiani. Wprawdzie tegoż samego mazura ze Strasznego tańczyło na wzgórzu zamkowym 96 par z sześciu czy siedmiu zespołów, ale przecież główna siła uderzeniowa leżała w ich – I reprezentacji i, zaraz potem, Lubliniaków – rękach czy raczej nogach. Ich, reżyserująca całość Alicja Lejcyk-Kamińska wystawiła na plan pierwszy, bo na kim, jeśli nie na nich mogła polegać szefowa zespołu? Jednocześnie jednak eskapada była przełamaniem stanu inercji ciągnącego się poprzez okres choroby zmarłego w ub. roku dyrektora poprzedniego, Ignacego Wachowiaka. Przez ponad trzy lata „pierwsza” wyjechała za granicę tylko raz, do Debreczyna. Wyjeżdżał Mały Lublin, wyjeżdżali Lubliniacy, nawet ostatnio Lubelacy, zatem grupy młodszych kaniorowców, a reprezentacja – nie.

Dlatego przed wyjazdem nastąpiła prawdziwa mobilizacja. Na próby przyjeżdżały pani prokurator z Zamościa i anglistka prowadząca interesy w Łodzi, wykrajali na nie czas informatyk i biznesmen, disc -jockey i kelnerka a także wyrwani z wakacji studenci. Że się udało, świadczą trzy koncerty w stolicy Macedonii, że nie wszystko do końca – jeden w oddalonej od Skopie o 160 km Bitoli (fakt, że tańczyć na scenie pokrytej wykładziną to wymaganie ponad siły niejednego zespołu). Dyrektorka wytykała jeszcze inne szwankujące elementy (w rodzaju pakowania strojów po koncertach), ale zmilczmy je, bo liczy się to, co widać na scenie. A widać było porywające widowiska.

Na – jak to brzmi w oryginale – XVIII Megunaroden Studentski Fołkłoren Festiwał, zaprosił kaniorowców do Skopie zaprzyjaźniony zespół Mircze Acew, który znamy z Lubelskich Spotkań Folklorystycznych. Jego szef Błagoja (Błażko) Jowanowski pełnił funkcję dyrektora imprezy a tancerki były pilotkami zespołów (naszą Olę nazywałem Aleksandra Macedońska Ragtime Band, co, jak się okazało, tylko w dwóch pierwszych członach było adekwatne do osoby) i trzeba przyznać, że robili to razem wszystko tak ni poradnie, że dawno nie widziałem festiwalu tak fatalnie zorganizowanego. Zamęt był totalny, warunki mieszkaniowe karygodne, wyżywienie w kraju, który posiądą wyśmienitą kuchnię, wręcz skandaliczne a informacja o kolejnych poczynaniach zerowa. Macedończycy, chociaż przykro coś takiego mówić o gościnnych gospodarzach, powinni przyjechać terminować w Lublinie przy jakimkolwiek festiwalu (chociażby Konfrontacjach Teatralnych) i uczyć się bez przerwy. Aczkolwiek, przy ich południowym temperamencie przystającym do słynnego latynoskiego „manana”, w skutek i tak można wątpić.

Nie należy się więc może dziwić, że wiedzione jakimś cudownym instynktem nie przybyły na festiwal dwa zaproszone zagraniczne zespoły, z Hiszpanii i z Rosji. Polaków postawiło to od razu w dosyć specyficznej sytuacji. Nasi musieli konkurować ze zjednoczonym żywiołem folkloru bałkańskiego. Na placu boju pozostały bowiem zespoły Arsenał z bułgarskiego Kazanłyku (tradycja zbliżona do kaniorowców, działa od 45 lat), Ardeauł z Sibiu (zwanego też obecnie, zapewne w nawiązaniu do siedmiogrodzkiej nazwy, Sibin) w Rumunii oraz Rad z Belgradu a więc jeszcze niedawnej metropolii także Macedończyków, no, i wspomniani gospodarze. Trzeba tęgiego fachowca, żeby w tych nieparzystych, skomplikowanych (np. 11/9 czy 17/13) rytmach bałkańskiej muzyki, w powtarzającym się wszędzie motywie hora, korowodowego tańca połączonych ramionami uczestników zabawy znaleźć motywy wyłącznie rumuńskie czy jedynie serbskie. Dla nas zlewa się to po jakimś czasie w jedną magmę i zaczyna nużyć, dla nich – ma podstawowy smak i to z naszym, wszak tak bogatym folklorem musimy się przebijać do gustów, przyzwyczajeń Macedończyków i pozostały gości festiwalu.

Kaniorowcom się to udało. Nie tylko z powodu owej barwnej różnorodności polskiej oferty ludowej. Przede wszystkim z powodu geniuszu choreograficznego nieodżałowanego Igi Wachowiaka i żywiołowej, ale i precyzyjnej realizacji jego założeń przez I reprezentację ukochanego Ignacego zespołu. Koncerty w Skopie dawały wręcz wymarzone warunki do obserwacji choreografii realizowanej przez Lublin. Inauguracyjny koncert festiwalu odbył się 2 września pod zabytkowym Kamiennym Mostem, który przebudowano w XV wieku, ale posiada rzymskie i bizantyjskie korzenie (zabytki Skopie, zwiedzane także z chęcią przez kaniorowców, to temat na oddzielną opowieść). Patrząc z góry, przewieszony przez balustradę, która przetrwała, tak jak cały most, wszystkie kataklizmy dziejowe, włącznie z trzęsieniem w 1963 roku, na tancerzy występujących nad samym brzegiem Wardaru smakowałem te wszystkie kółeczka, promenady, przejścia, zazębiające się elipsy rysowane posuwistym ruchem dziewcząt i chłopaków. Podziwiałem bogactwo i prostotę suity nowosądeckiej, której barwy przydają niezwykle efektowne stroje. To się nie mogło nie podobać. To chwytało za gardło. Zapewniam, że nie tylko mnie.

Jednak clou programu nastąpiło w tym samym Domu Armii, w którym tak piorunujące wrażenie zrobił mazur, na koncercie 3 września. Przed finałem wyznaczonym na piątek 5 września Bożena Baranowska sprawująca na wyjeździe pieczę choreograficzną nad kaniorowcami, prowadziła próbę tak długo, że inne ansamble zaczęły szemrać po kątach. Ale wiedziała co robi. Nowosądeckie, pokazane jeszcze raz, tym razem w pełnym blasku jupiterów nagrywającej zamknięcie festiwalu Telewizji Macedońskiej było już tylko czystą fantazją. I znowu patrzyłem z góry bardzo spadzistej, pięknej sali filharmonii skopijskiej. Na tym „orlim gnieździe” przypomniał mi się wykład jaki nam, prowadzącym biuletyn na studenckim festiwalu Terpsychora’72, zrobił znakomity etnograf, nieżyjący już prof.Józef Burszta. Uczył nas na czym polega dobra choreografia polskich tańców ludowych opracowanych artystycznie. Jego rysunki nałożyły się teraz na lubelskich tancerzy szalejących na przestronnej scenie. Może coś z zapomnianego dopowiedziała wyobraźnia, ale… zgadzało się! Iga Wachowiak musiał, z lepszego świata, do którego odszedł, uśmiechać się w tym momencie do swoich ludzi. Z wdzięczności.

Bo stała się rzecz niebywała na tym festiwalu. Na kaniorowcach wymuszono bis. Zdawało się, że już nie mogą szybciej, bardziej efektownie, bardziej dziarsko i z charakterem zatańczyć polki kończącej z siłą gejzeru tańce nowosądeckie. Zatańczyli! Fantazja! Później mówili, że to niepowtarzalna scena i wspaniała publiczność z jej nieprawdopodobnym odbiorem tak ich niosły, że słyszeli i czuli Polaków, którzy licznie przybyli na koncert (zaświadczyć mogę, że odgrywająca czołową rolę wśród macedońskiej Polonii pani Zofia Samardzyńska postradała na nim głos). Kiedy będą i wam tak mówić, nie wierzcie im. Są po prostu profesjanolistami. Wyjechać z takim zespołem zagranicę, oglądać ich koncerty, to czysta przyjemność. Dziękuję kochani.

Andrzej Molik

Foto. autor

Kategorie:

Tagi: /

Rok: