Skutki wystawiania śtucki

PO PREMIERZE W TEATRZE OSTERWY

Kilka kwestii z komedii Michała Bałukiego „Niewolnice z Pipidówki” pokazanej premierowo w sobotę w Teatrze im. J. Osterwy brzmi nad wyraz aktualnie. – Zrobiliśmy go dyrektorem, bo mu się… należało – mówi burmistrz Grzmotnicki o nieudaczniku, byłym już szefie banku. – Mało to profesorów ministrami zostało? – pyta ktoś. – Bardzo inteligentna osoba! – określa się autora komplementów. – Jakby się miała od tego zrobić dziura w niebie, to polskie niebo wyglądałoby jak sito – minimalizuje się znaczenie manipulacji. Czy to, oraz np. fakt, że w miasteczku będącym symbolem zacofania działa Stowarzyszenie Kobiet Postępowych (jedna z nich wykrzykuje, że powiedzenie „Jak jeden mąż” jest do zastąpienia na „Jak jedna kobieta”), dziwnie przypominające dzisiejsze partie feministek, to wystarczający powód do wystawiania sztuki powstałej 110 lat temu na wątkach napisanej 10 lat wcześniej powieści „Pan burmistrz z Pipidówki”?

Ich autor skreślił w garderobie Solskiego w krakowskim Teatrze Słowackiego słynny bon mot „Piszący śtucki – Michał Bałucki”. Odbierana jest ta deklaracja jako wyraz jego skromności, ale – nie oszukujmy się! – „Niewolnice” są tylko śtucką, dobrotliwą ramotką wypraną z drapieżności konstytuującej zjadliww satyry. Nie odmienia tego dobry pomysł reżysera Krzysztofa Babickiego wstawienia jej w  cudzysłów – ramę przedstawienia stworzoną z innych utworów Bałuckiego, pojawiającego się tu „osobiście” na scenie (w roli Literata Witold Kopeć). Istna menażeria przewijajacych się tu postaci i kakafonia miejskiej orkiestry, działają jak pandemoniczny rechot, w który można się terapeutycznie wciagnąć. Ale gdy przejdziemy do materii samej komedii, szczery śmiech na widowni słyszy się z rzadka, a jeśli tak, to niepokojąco nerwowy. Można się nawet chwycić na tym, że tak naprawdę najbardziej nas bawią niewyobrażalnie szmirowata kostiumy, w jakie ubrała mieszkańców Pipidówki Barbara Wołosiuk, wśród których szydełkowy żabocik na sukience w łaczkę to norma. Nie dosyć, że to ich autorka okazuje się prawdziwie drapieżna, to jeszcze stworzyła kapitalną scenografię, przenosząc optycznie ciężar wydarzeń na bok sceny, który wcale nie jest marginesem. Zrobiła to przy pomocy posadowionych tam trzech rozsuwanych drzwi o wielkiej funkcjonalności, bo i drzemicy na fotelu burmistrz może nagle przez nie do nas wypłynąć.

Podobnie jest z aktorstwem. Jeśli ktoś się zdobył na dystans wobec przedstawianej postaci, na podobny do owych ram spektaklu cudzysłów, osiąga sukces. Świadcczą o tym dwie największe kreacje – prześmiesznej Jadwigi Jarmuł jako burmistrzowej Katarzyny i budzącej radosny chichot Jolanty Rychłowskiej w roli zespleenowanej, snującej się i pokładającej na leżance Wandy Oleckiej. Kontrę wobec genre_ z którego jest znany, postawił Henryk sobiechart i to tak skutecznie, że trudno go rozpoznać w zabawnie zacinającym się Walusiu. Nie tylko dlatego, że gra dziennikarza, na słowa uznania znowu zasłużył Roman Kruczkowski. A na największe – obchodzący 50-lecie pracy artystycznej, przez pół wieku zwiazny wyłącznie z Osterwy Włodzimierz Wiszniewski. Jako Grzmotnicki jest żywiołowy jak młodzieniaszek i Pan Włodzimierz udowadnia, że termin weteran sceny jego nie dotyczy i dotyczyć długo nie będzie.

Andrzej Molik  Fot. MM       

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: