Słodka sztuka

Powyższy tytuł nie jest bynajmniej żadną metaforą, a tym bardziej wyznaniem jakiegoś egzaltowanego odbiorcy np. malarskich arcydzieł starych mistrzów. Przeciwnie! Należy go rozumieć bezczelnie dosłownie. Grafiki Kamila Zaleskiego, które od minionego piątku można oglądać w Galerii ZPAP Pod Podłogą przy Krak. Przedm. 62 są rzeczywiście słodkie zarówno w użytym podłożu, jak i „farbie” zastosowanej do druku.

Pierwsze wrażenie jest mylące. Niewielkie prace, zawieszone na drucikach, kolorem przypominają wykonane w sepii stare fotografie. Z kolei tła, mieniące się w świetle drobniutkimi refleksami, kojarzą się z płytkami nieoszlifowanego marmuru w tej barwie. Kiedy człowiek się dowiaduje, że są to bloki cukru, a pokrywają je graficzne przekazy, do druku których artysta użył płynnej czekolady, popada w lekką konsternację, a podejrzewam, że niektórych ogarnia i pusty śmiech. Sam poczułem się zrazu kompletnie bezradny w próbach ugryzienia (merytorycznego, krytycznego!) tej słodkiej materii. Już bardziej interesująca wydała się – prywatna, więc przepraszam, że ją upubliczniam – opowieść prowadzącej galerię Lucyny Mazurek o ogromnych kłopotach z wieszaniem sweet obrazków. W chłodnych nawet w największe upały, permanentnie niedogrzanych piwnicznych – jak nazwa wskazuje – wnętrzach galeryjnych bloki cukrowe zaczęły łapać wilgoć. Skutek? Ich ciężar powodował, że przebijające je druty, służące do zawieszenia na ścianach, kroiły cukrową materię jak ostry nóż weselny tort. Prace zaczęły spadać na ziemię niczym ulęgałki, niekiedy się częściowo tłukąc. Zgroza! Trzeba było na gwałt wykombinować inny sposób podwieszania. Na szczęście się udało. W zanadrzu miałem również niepozbawioną dozy złośliwości radę dla przyszłych gości galerii, żeby raczej zaniechali potajemnych prób lizania dzieł, bo i czekolada na ustach może zdradzić ich niecny czyn, a i – nie daj Boże! – mogą skończyć u diabetologa!

Jednak wyrzuty sumienia nie pozwoliły przejść do porządku nad beznadziejną bezradnością jakiegoś tam ci, ale jednak – przynajmniej pragnąłbym za takiego uchodzić – krytyka. Przede wszystkim mam takiego farta, że znam autora i jego twórczość od dobrych kilku lat, chociaż wywędrował na studia na Wybrzeże a obecnie jest doktorantem warszawskiej ASP.

Cztery lata temu latem, pracując etatowo w innej redakcji i prowadząc chyba jeszcze wtedy cotygodniową kolumnę kulturalną, otrzymałem latem taki list: Dzień dobry, nazywam się Kamil Zaleski i przeczytałem Pana artykuł „Bolesna nieobecność” (Kurier – Kultura, sobota 25 sierpnia 2007). Chcę nadmienić, że jestem lublinianinem, tutaj ukończyłem szkołę plastyczną. Co prawda obecnie studiuję na Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku, lecz biorę czynny udział w życiu artystycznym woj. lubelskiego (np. dostałem wyróżnienie w konkursie „Grafika i Rysunek roku 2005-2007”, organizowanym przez lubelski oddział ZPAP). Na opisane przez Pana Zdarzenia w Tczewie wysłałem swoje prace i zostały one zakwalifikowane w dziedzinie plastyki do uczestnictwa w festiwalu. Mimo iż studiuję w Gdańsku, mieszkam tu i czuję się lublinianinem. Chodziło o VIII Międzynarodowy Festiwal Działań Teatralnych i Plastycznych Zdarzenia w miłym mieście nad Wisłą blisko jej ujścia do Bałtyku, na którym dwa lata wcześniej gościem był Leszek Mądzik i jego Scena Plastyczna a roku później teatry Provisorium i Kompania Teatr, natomiast wciąż nie pojawiali się tam w przeznaczonym dla nich konkursie młodzi artyści z Lublina. W Tczewie na festiwalu współorganizowanym przez gdańską akademię byłem wtedy po raz drugi, więc bez trudu odnalazłem pokonkursową wystawę w filii Centralnego Muzeum Morskiego – Muzeum Wisły, posadowionego w przepięknie zaadaptowanych do tego celu XIX-wiecznych budynkach Fabryki Wyrobów Metalowych. Tam to poznałem osobiście Kamila i przekonałem się jak jego prace (baaardzo różne od tego, co dziś Pod Podłogą) wyodrębniały się spośród propozycji młodych plastyków z całego kraju. Pamięć o ówczesnej radości – o podłożu lubelskiego patriotyzmu lokalnego – ze spotkania się z tymi dziełami, teraz zasiała niepokój, że przy odbiorze obecnej wystawy coś przegapiłem. Na dodatek niezwykle cenię innego (starszego) artystę lubelskiego Andrzeja Węcławskiego, profesora ASP w Warszawie, współprowadzącego (z prof. Rafałem Strentem) pracownię na tamtejszym Wydziale Grafiki, gdzie Kamil jest doktorantem, a to znakomity grafik, nagradzany na międzynarodowych konkursach z najwyższej półki, zdecydował się być kuratorem ekspozycji Zaleskiego, napisał wstęp do katalogu i ją otwierał.

No i spłynęła na czerep oporny jasność: Nie odrobiłem lekcji! W czasach etatowej działalności redakcyjnej do świętego obowiązku należało przede wszystkim pisanie zapowiedzi wernisaży (media idą niestety w tym kierunku zastraszającym galopem i olewają swe powinności recenzenckie), co się łączyło z koniecznością zapoznania się z dostarczonymi materiałami o autorze i jego pokazywanych dziełach. Jako swobodny ptak, stypendysta ZUS, lekce sobie ważę ten przymus. Nie dość tego! Przyznam się, że nie cierpię oficjalnych przemówień wernisażowych i tak manewruję czasem, żeby je ominąć, czyli się na nie spaźniać. To i tą razą dostałem pstryczka w nos!

Niestety, związkowa galeria nie ma zwyczaju na afiszach, zaproszeniach i okładkach katalogów zamieszczać tytułów pokazywanych wystaw czy autorskich cyklów (widać tylko mały znaczek o dziedzinie sztuki: grafika, malarstwo itd). A tu już tytuł – właśnie! – okazał się na tyle frapujący, że nie sposób nie zainteresować się jakie nosi treści. Brzmi: Resuscytacja.

Węcławski we wstępie wyjaśnia: „Jest to termin medyczny, zespół zabiegów, których celem jest podtrzymanie podstawowych funkcji życiowych”. Oprócz informacji warsztatowej, że „autor wykorzystał technikę serigrafii umożliwiającą drukowanie na delikatnych, posiadających fakturę powierzchniach i zastąpienie farby graficznej płynną czekoladą”, dodał jeszcze coś bardzo znaczącego. „Na wykonanie podłoża jednej pracy, bloku cukrowego, zużył ok. 70 dekagramów cukru, to tyle ile wynosi zapotrzebowanie dorosłego mężczyzny do podtrzymania podstawowych funkcji życiowych przez jeden dzień”.

I jesteśmy w domu! To nie tylko fanaberia artysty, poszukiwanie efektownego (powabnego!) materiału wykorzystywanego w działaniach. To nie smakowanie tortu Sachera we Wiedniu, wizyta po pączki u Bliklego na Nowym Świecie, kremówki w Wadowicach czy wuzetki u Chmielewskiego na naszym deptaku. Wkraczamy w świat Kamila drążonego biologicznymi tajemnicami naszej egzystencji i próbującego je uchwycić w formie plastycznych fiszek. Linearnie układających się notek z zasobów pędzących myśli, faktów, wzniosłości i błahostek, codziennych zdarzeń o różnym ciężarze gatunkowym, ale zamkniętych w jednolitej, spójnej formie znamionowanej własnym charakterem pisma, osobistym stylem nie do podrobienia, przy tym koherentnej z zawartością treściową przekazu. Formie – cóż, że słodkiej, w tym jej siła! – nietuzinkowo wykoncypowanej, ale w sumie, w zmierzaniu do znaczeniowego meritum, bazującej na uczuciach, emocjach autora. Na tym, co mu w duszy gra.

Jednakowoż – żeby tu, nomen omen, nie przesłodzić – rodzi się okolicznościowe pytanie. Czy doprawdy dla odbioru sztuki konieczne jest wyposażenie nas w dodatkową wiedzę ze świata obcego, bo werbalnego, rozjaśniającą czy wręcz umożliwiającą percepcję? Będąc nawet niesprawiedliwym wobec Kamila, a pamiętając o zachowaniu wszelkich proporcji, polecę prymitywnym kanonem. Egipski parias stając przed Sfinksem, Ateńczyk wkraczając do Partenonu, Gal – do katedr gotyckich w Amiens, Chartres czy Rouen, chłop z Flandrii spoglądając na ołtarz van Eycków w Gandawie, pielgrzym pod sklepieniem Sykstyny Michealngela, nawet paryski mieszczuch kupujący obraz jeszcze biednego Picassa za kilka sou, itd, itp, wszyscy oni bez żadnego przygotowania popadali w zachwyt i przeżywali coś na kształt iluminacji.

I nie mówcie mi o rewolucji w sztuce! Przecież to ćwiczymy na okrągło. Bez zbędnych słów!

Kategorie: /

Tagi: /

Rok: