Smaku smak smakowity(?)

W zasadzie za cały komentarz na temat V Europejskiego Festiwalu Smaku, który odbywał się od 5 do 8 września jako ostatnia plenerowa impreza letniego sezonu kulturalnego w Lublinie, mogłyby posłużyć dwie liczby. W jego programie zmieszczono aż 110 wydarzeń, sumę wymuszającą rozszerzenie prezentacji czasowo z 3 do 4 dni. Bowiem w poprzedniej edycji #4 tych – jak się dziś powszechnie mówi, a Mikołaj Rej w grobie się przewraca – eventów było 55. Można zakrzyknąć z uznaniem: Imponujące! Nawet dziecko łatwo policzy, że podano nam ich na tacy dokładnie dwa razy więcej niż w ub. roku.

Na dodatek festiwal doprowadził w części kulinarnej do niezaprzeczalnie wielkiego sukcesu promocyjnego naszego miasta i całej Lubelszczyzny, sprawiając, że to u nas odbył się benefis guru kuchni i smakoszy, Roberta Makłowicza. Nie odbył się w jego Krakowie. Nie nakłonił go także do takiego jego przyjaciel Piotr Bikont (również nie kryje sentymentu do Lublina), prowadzący aktualnie we Wrocławiu Festiwal Europa na Widelcu, tylko stało się to w sercu ziem pomiędzy Wisłą i Bugiem. Dodatkowo „dania artystyczne i kulinarne dla Mistrza” przygotowało 6 największych smacznych festiwali w Polsce, których wymienienie da pojęcie, jaki to już przemysł o dorodnym przemiale. Oprócz naszego i Piotra, warszawski Good Food (w stolicy nawet biura architektoniczne muszą nosić angielską nazwę), Ogólnopolski Festiwal Dobrego Smaku w Poznaniu, Festiwal Smaku w Grucznie i Ogólnopolski Festiwal Pasztetników i Potraw z Gęsi w Ostrzeszowie. Smakowicie, zważywszy jeszcze, że Robert posiada dar uroczego dystansowania się od bombastycznych sytuacji i np. gdy podczas laudacji w Muzeum na Zamku ten „ambasador Lublina” usłyszał też, że jest „Napoleonem polskiej wiedzy kulinarnej”, szybko skomentował: „Ja jestem 1 centymetr wyższy!”.

Jednak z czasem trwania V EFS, to spojrzenie nań przez pryzmat liczb, o których było w 1. akapicie zaczęło kształtować jego całościową ocenę. Do Waszego sprawozdawcy docierały coraz liczniejsze głosy typu: – A dlaczego ilość nie przeszła w wyższą jakość? Czy nie lepiej było zaproponować mniej wydarzeń i dopracować je w każdym drobiazgu? Za jaką karę, przychodząc na Starówę dla relaksu i radochy podniebienia, musimy przeżywać taki bajzel organizacyjny, że nie ma nawet punktu informacyjnego i nie wiadomo gdzie szukać programu imprezy, zresztą wydanego w ostatniej chwili? Przy całym sentymencie do festiwalu, któremu towarzyszę od początku, a nawet dużo wcześniej, bo od powołania do życia przez red. Waldemara Sulisza i stworzoną przezeń Kresową Akademię Smaku Ogólnopolskiego Turnieju Nalewek (2002, teraz #18), z którego się on (EFS, nie Waldek!) wypoczwarzył, po zachęcającym tytule niniejszego tekstu nawiasowo go ująłem, słusznie – taki był zamiar – w mogący budzić niepokój znak zapytania. I, doceniając niewątpliwe pozytywne przejawy minionej właśnie odsłony, zająć się, wbrew recenzenckim obyczajom, w pierwszej kolejności tej jubileuszowej edycji ciemniejszą, niekiedy dołującą lub doprowadzającą do bezsilnej rozpaczy stroną.

Jej przejmującym symbolem stał się narastający przez 4 dni swą grozą obraz pomysłodawcy i dyr. artystycznego EFS Waldiego Sulisza. Zawsze podziwiałem niespożyte zasoby energii kolegi po fachu i nie potrafiłem pojąć, jak potrafi łączyć swe liczne niezawodowe pasje (ongiś np. stworzył pierwszą w Lublinie impresaryjną scenę – Teatr Studyjny w obecnym klubie Graffiti, z własnymi produkcjami!) z obowiązkami w Dzienniku Wschodnim. Aż chyba przyszła przysłowiowa kryska na Matyska. Już na starcie piątego festiwalu Sulisz wyglądał jak zajeżdżony do cna koń wyścigowy. Unikał rozmów z gośćmi, uciekał przed pytaniami napastujących go przedstawicieli mass mediów. W niedzielę, na finał imprezy, sprawiał smutne wrażenie, że już nie wie, kto mu je zadaje i o co interlokutorom chodzi. Słowem, strzępek człowieka! Wbrew dawanym mi rok wcześniej obietnicom, że wreszcie będzie miał czas na wypicie browaru i pogadanie, bo udało się uruchomić siły wykonawcze festiwalowego dzieła, nie znalazł tego czasu i wtedy i, tym bardziej, przy okazji rozbujanego jak tsunami pierwszego jubileuszu Smaków.

W czym problem, oprócz tego, że program, trochę na zasadzie one man show, kształtuje prawie wyłącznie sam Sulisz? Warto zwrócić uwagę na towarzyszące imprezie eleganckie, przebarwne wydawnictwo z super designe, jedyny informator programowy EFS. Można go wertować wte i wewte (ort.: w tę i we w tę) i znajdzie się, owszem, wypowiedzi patronów honorowych, prezydenta i marszałka, opisy najważniejszych wydarzeń i sylwetki ich kreatorów, reklamy, zestaw logo organizatora, partnerów strategicznych, mecenasów, patronów medialnych, restauracji partnerskich i sponsorów czy listę osób zasługujących na specjalne podziękowania, ale ni w ząb się nie znajdzie nazwisk ludzi z biura organizacyjnego, ani ich liczby. Jedyną sylwetką prezentowaną w zeszycikowym folderze jest art-dyrektor i jego słowa z credo „Promujemy gospodarkę ze smakiem”. Podobnie rzeczy się mają ze stroną internetową festiwalu. Trzeba dopiero dobrze poszperać i wejść w działkę pt. „Kontakt”, żeby się dowiedzieć, kto jest jego producentem. Nie należy chyba do zadań sprawozdawcy prowadzenie aż takiego śledztwa, ale dla przyzwoitości komunikuję, że to Robert Pływacz. Drugą osobą spośród organizatorów V EFS wymienioną w tym miejscu jest Asia Niczyporuk, koordynator warsztatów „Smakuj życie”. I tyle! A może nawet, – bo niby, czemu w to wątpić? – tylu tylko wspierających go współpracowników Sulisz ma?

Nieszczęściem Kresowej Akademii Smaku, głównego organizatora, jest poniekąd płynąca ex definitione z regionalnej idei festiwalu powinność korzystania z wsparcia Urzędu Marszałkowskiego Województwa Lubelskiego i jego – ulubionego przeze mnie, szczególnie od czasu powstania tej nabzdyczonej nazwy, próżniaka – Departamentu Kultury, Edukacji i Sportu. Trudno znaleźć w Lublinie drugą komórkę kulturalną o bardziej wyrazistym obliczu wioski patiomkinowskiej. Na licznych uroczystościach, a przysięgam, że bywam na wielu, spotykam jedynie wykrawaconych oficerów departamentowej służby, odprawiających socjalistyczną ceremonię pt. rąsia – kwiatek – ewent. całusik. Aż zimne dreszcze przechodzą po plecach na myśl, jaką treścią – już po ponownym otwarciu profesjonalnie przygotowanego do tego CK w pięknych wnętrzach zabytkowego kompleksu przy Peowiaków i po działaniach dużo lepiej zorientowanych w plenerowych akcjach Warsztatów Kultury – wypełnią depertamantowcy Centrum Spotkania Kultur w tzw. Teatrze w Budowie.

Red.-dyr. Sulisz nigdy nie powiedział najmniejszego złego słowa o komórce U. Marsz. I nigdy nie skarży się na swój los, chociaż na samym festiwalu, jak przystało na dobrego dyrektora (a takim jest!), powinien już tylko siedzieć zrelaksowany i oddawać się rozmowom z zaproszonymi przez siebie gośćmi. Ale wszystko wskazuje na to, że prawdziwego wsparcia od województwa nie uzyskał i brał na swe barki coraz więcej obowiązków. Dla porównania, przy obsłudze zbliżających się Konfrontacji Teatralnych, jednej z wizytówek kulturalnych miasta, ma pracować 26 wolontariuszy. Czy ktokolwiek, kiedykolwiek przez pięć lat widział takich przy pracy na Festiwalu Smaku? Nawet jeśli impreza nie wymaga wpuszczania publiczności z wejściówkami, zaproszeniami czy biletami (a wszak i tu były wydarzenia zamknięte), o pomoc podobną aż się prosi! Tym bardziej, że dobrze przygotowani (uczcie się w CK, jak się ich edukuje!) wolontariusze mogliby udzielać oszołomionym bogactwem propozycji widzom-klientom rad ułatwiających im poruszanie się po tym gąszczu oferty o labiryntowej konstrukcji i wybór wydarzeń najbardziej godnych uwagi. Skutki niedomagań? Permanentny bałagan. Idące w dziesiątki minut opóźnienia (także efekt idealistycznie wydumanej konstrukcji programu) . Niedoinformowanie. Brak zaproszeń dla gości i mediów na te, fakt, że rzadkie, ale jednak oficjalnie odbywające się za zamkniętymi drzwiami wydarzenia…

Zajmując się przez cztery dni festiwalem tak wypełnionym po brzegi propozycjami, że aż się przelewało (czy odnotowano w tych dniach wyższy stan wody w Bystrzycy, zbierającej w dolinie przelewki?), nie ma się możliwości wytropić wszystkich wad, fałszów i niedoróbek organizacyjnych. Można jedynie – jeśli chciało się uniknąć po wielokropku na końcu poprzedniego akapitu, kanonicznego, nic nie załatwiającego „itd, itp” – podać kilka wytropionych przykładów, nawet drobiazgów (z których życie nasze zbudowane jest), skrycie wierząc, że pokrywają się z ukochanym przez ankieterów alibi, czyli, że „mieszczą się w granicach błędu statystycznego”. Voila!

* Na początek zjawisko zapewne najtrudniejsze do opanowania. Chodzi o stragany na – dla wielu największej atrakcji EFS – Jarmarku św. Jacka. O jego treść. W ub. r. pisałem w podobnym sprawozdaniu: „Treść aż za często złowieszczą, pt. kosmiczne ceny wzięte z głębokiego zagapienia się w mało kosmiczny sufit. Do roli sztandarowego przykładu urasta „pyrowaty” stragan wiekopolskiej firmy PW Darnino, nadużywającej angielskiego znaku Pickwick Ovens (piece). Za jednego(!) pieczonego ziemniaka z dodatkami (sos, leczo) liczyła sobie 10 zł!!! Ale byli tacy, którzy dościgali hochsztaplerów z drugiego krańca Polski”. Wkraczając teraz na Starówę ul. Bramową, już bez zbytniego zdziwienia natknąłem się pod apteką na tego samego jegomościa. Mówię: – Rok temu stał pan po stronie Czarciej Łapy… A on: – Kurcze, nie zdążyłem, zajęli mi miejsce! Oferta była niemal identyczna. Krocząc dalej, można było – z niewielkimi wyjątkami – przeżywać déjà vu. Te same stoiska. Te same horrendalne ceny. Rozpasane szalbierstwo. Przypomina to trochę działania naszego STL i funkcjonowania jego Targów Sztuki Ludowej, gdy w Kazimierzu, Zakopanem czy Pcimie Średnim spotykało się wciąż ten sam krąg twórców. Ale to byli (są) artyści, a nie kupcy o cechach lichwiarzy. Tu nad wszystkim unosi się odór układów wręcz mafijnych. Jestem pewny, że na wspomnianych Festiwalach Smaku w Warszawie, Poznaniu, Wrocławiu, Grucznie czy Ostrzeszowie, spotka się to same towarzystwo. I konstatacja najsmutniejsza: Doprawdy nie wiem, co z takim fantem zrobić, żeby go okiełznać. Ale może w Urzędzie Marszałkowskim ktoś by jednak znalazł taki sposób? Władza zobowiązuje!

* Już krócej. Przy ogromnych niewykorzystanych przestrzeniach w sercu Starego Miasta (kiedyś stragany, w tym piwne, stały nawet przed estradą na Placu Po Farze), wyrzucenie mieszczącego zaledwie kilka stoisk Zielonego Targu (eko) na Błonia Pod Zamkiem. Jedynym usprawiedliwieniem wydaje się zorganizowanie obok animacji i atrakcji dla dzieci. Ale dla większości widzów był to „koniec świata”, festiwalowy ogon odkrywany (wszak info szwankowała) przy schodzeniu na pl. Zamkowy w stronę komunikacji zabierającej ich do domów.

* Jeden z fauli na Scenie Smaku przed nieszczęsnymi (nie wina festiwalu, adres geniusza inwencji znany) pofarnymi pseudoruinami. Krzykacz, ogłaszający wyniki konkursów dla szkół gastronomicznych, wie wszystko, my nie. Więc wymyśla sobie, że wyczyta listę opiekunów uczniów i potem wg niej podaje, kto wygrał, zdobył II miejsce, itd. Odbiorca – a na placu 99% takich – słyszący pierwszy raz w życiu te nazwiska, do dziś nie wie, z której szkoły wywodzili się najlepsi kelnerzy i która popisała się największym kunsztem kulinarnym.

* Drobne, ok. 1.5-godzinne opóźnienie Nocy Golonkożerców i Artystów – w hołdzie Kazimierzowi Grześkowiakowi w Starym Browarze przy Bernardyńskiej.

* Kompletne nieporozumienie z afterparty EFS i Bałkańską Nocą dla Roberta Makłowicza w typowo dyskotekowym Domu Kultury na Deptaku. Młodzi ludzie, słysząc o idei, znacząco stukali się w głowę, nie bacząc, że specjalny projekt przygotował DJ Ya-Neck (nie będę dodawał, kto zacz). Nie minęła godzina od startu, jak całe towarzystwo gości Roberta w średnim wieku wędrowało (czyt.: rejterowało) w dół Grodzką w stronę niezawodnego, a co nieco osieroconego w tym roku przez festiwal Hadesu Szerokiej (ależ serwował pyszne gruzińskie czubureki na swym stoisku ulicznym!). Tam, w zaciszu tarasu nad Podwalem mogło się oddać temu, co miało stanowić istotę afterparty.

Wystarczy tej gorczycy. Niech na koniec zatriumfuje słodycz cymesu, Smaku Smak Smakowity, już bez pytajnika. Znowu kilka punktów, które w szalonym programie zdołałem objąć, a bez uwzględniania strawy dosłownej, tego, co po prostu z chęcią zżarłem, bo chodzi tu głównie o artystyczne wonności i rozkoszowanie się kulturotwórczymi oparami z szybkowaru kreatora i szefa festiwalu, Waldka Sulisza. Po kolei.

* Zadziwiająca, towarzysząca otwarciu miniwystawa „Natura i harmonia”, przygotowana w Muzeum Lubelskim na Zamku przez dwie skończenie fachowe jego pracownice. Jak pojemne to hasło, świadczą przyciągające najbardziej uwagę odbiorców surrealistyczne, rozedrgane alegoriami oleje Henryka Wańka i zaskakujące nawet dla znających dobrze malarstwo lublinianki Krystyny Rudzkiej-Przychody obrazy, w których flora osiąga poetycko tajemniczy nadrealny stan.

* Ekspozycja u Dominikanów „Prawosławie przez dziurkę” fotografii otworkowej o. Sofroniusza z monastyru w Jabłecznej. Nie jestem zwolennikiem mody, jaka nagle nastała na tą rudymentarną technikę wykonywania zdjęć, ale wykorzystanie jej do „podglądania” mistyki „świata, do którego nie ma dostępu” jest zabiegiem bajecznym. Wielkie brawa, Waldku, za dotarcie do takiej pięknoty! To równie imponujący trop, jak – na kulinarnej szali – odnalezienie pensjonatu Uroczysko Zaborek i doprowadzenie do pokazu „Przysmaki The Rolling Stones”, czyli tego, co jadają zatrzymujący się tam podczas licznych pobytów na janowskich aukcjach koni arabskich, perkusista legendarnej rockgrupy Charlie Watts i jego żona Shirley (czy Ty wiesz, art-dyrektorze, że ten Stones także maluje? – w 1996 oglądałem jego wcale ciekawą wystawę w galerii na Hradczanach w Pradze).

* Fotoowrót na Zamek i prezentacja potęgi portretowej – Czesława Czaplińskiego „Polscy Artyści Europie”. Gdzie się człowiek nie obejrzał, to stawał face to face z kanonem, ze znanymi na całym świecie z setek reprodukcji fotosami, skrótowymi, a tak dogłębnymi charakterystykami ich bohaterów, Julii Hartwig, Hanny Krall, Ryszarda Kapuścińskiego, Czesława Miłosza… I z tym nieprawdopodobnie czujnym konterfektem Jerzego Waldorffa, który niezapomniany krytyk muzyczny uznał ponoć testamentowo za jedny godny ilustrować jego nekrolog.

* I, żeby pozostać w temacie, wystawa Tadeusza Rolke i Grupy Twórczej Motycz „Smaki Fotografii” w Pubie u Fotografa przy Rybnej. Mistrzo, który prowadził także warsztaty fotograficzne „Sztuka reportażu” w Galerii Sceny Plastycznej KUL, świetnie natchnął do dzieła członków grupy, złożonej, wbrew nazwie, w większości z twórców z Radzynia Podl.

Za najciekawszy talent o natchnionym zacięciu reportażowym uważam w niej Tomasza Młynaryczyka, którego co najmniej dwie prace – jedna ze wsi Wiśnie z przydrożną handlarką tych właśnie owoców, druga ze zmieniającą towar pracownicą jakiegoś hipermarketu, której schylającą się do półek głowę zasłania doskonale się komponująca w całość reklama z wytatuowaną fizis Mike’a Tysona i napisem Black Power – dają świadectwo, jakim fotograficznym okiem, wyczuciem absurdu i refleksem dysponuje autor.

* Re-we-la-cyjny główny koncert festiwalu serbskiej kapeli Sanja Ilić & Balkanika, jak najsłuszniej – wbrew obawom co do przesadnych medialnych zapowiedzi – uważanej za najlepszą w bałkańskim regionie. Dokonuje ona aranżacyjnych przetworzeń tamtejszej tradycji bliskich dokonaniom awangardy muzyki współczesnej, włącznie z użyciem dysonansów i prób sięgnięcia po aleatoryzm, ale wciąż zachowuje klimat Bałkanów płynący z nieparzystych rytmów porywających brzmień. Miała też grupa wokalistkę o głosie takim, że daj mi Boże zdrowie! – Żiwieli! – zakrzyknę po serbsku toast na cześć gwiazdy prawdziwej, Balkaniki. Trochę mniej komplementów należy się pochodzącym też z Serbii Cyganom z The Gypsy Kal Band, promującym pierwszą wydaną w naszym kraju płytę, bo wbrew nieortodoksyjnym zachowaniom tej nacji, bardziej kurczowo trzymają się tradycyjnych, ale i wciąż cieszących ucho brzmień. Najmniej chęci miałbym do wychwalania naszej rodzimej 4-babskiej punkowej grupy Transrola, gdyby nie podziw dla wyboru repertuaru, głównie złożonego z tekstów działającej jeszcze w ZSRR niezależnej poetki Janki Diagilewej i wokalu dościgającej barwą głosu i doskonałą dykcją Korę Gabi Ganczarskiej.

* A poza tym, mieliśmy na V EFS kilka odsłon Salonu Literackiego w Old Pubie. Nowści, w postaci Kina pod gwiazdami Małego Festiwalu Kawy z pokazami wypalania i prażenia, degustacją espresso najwyższej jakości, a i nawet prezentacją sposobu przyrządzania drinków na bazie kawy i alkoholu.

To są trudne do podważenia aktywa V Europejskiego Festiwalu Smaku. Dlatego zwracam się do lubelskiego marszałka Krzysztofa Hetmana i długo obecnego na imprezie członka zarządu województwa Jacka Sobczaka. Panowie, zrozumcie, że festiwal, który miał, obok Carnavalu Sztuk-Mistrzów, najlepszą medialną promocję letnich, plenerowych imprez lubelskich i jego sława zatoczyła ogromny krąg, nie może być w działaniach osierocany, a jego twórca i animator sprowadzany do roli pariasa, petenta skromnie stukającego do urzędu i upominającego się (?) o pomoc. Siłą swej mocy sprawczej spowodujcie, że RZECZYWISTĄ pomoc otrzyma. A już Waldemar Sulisz, który kipi kolejnymi pomysłami na dalszy kształt Smaku (oficjalnie EFS) zarzuci Was nimi. My zaś będziemy czerpać z tego pozbawioną uwag i pretensji radochę.

 

Kategorie:

Tagi: /

Rok: