Spotkania naznaczone piętnem

Nie można od tego nie zacząć. Zapewne już na zawsze tegoroczna odsłona najstarszego, – o czym uparcie przypominam co roku – z festiwali artystycznych Lublina, będzie dźwigać na swym Bogu ducha winnym grzbiecie krzyż tego wydarzenia. Piętno bezsensownej śmierci młodej Meksykanki z zespołu, który przebył ogromną, transoceaniczną podróż, żeby podzielić się z nami kunsztem swej wręcz wyrafinowanej sztuki. – XXVII Międzynarodowe Spotkania Folklorystyczne w 2012? Ach, to wtedy, gdy doszło do tragedii w akademiku politechniki! – będzie się wspominać. Chociaż, ja wiem?… Pamięć jest ułomna. Czas – a życzę tego w przyszłym odbiorze ich pracy porażonym wypadkiem organizatorom MSF im. Ignacego Wachowiaka – zaciera ciemne wspomnienia. Na ostatnich Innych Brzmieniach spotkałem po 40 latach Marka Karewicza, genialnego fotografika jazzu, z którym współpracowaliśmy przy I Lubelskim Festiwalu Wokalistów Jazzowych, imprezie potem podkradzionej naszemu miastu przez Zamość. Marek ma także genialną pamięć. Wydobył z niej zdarzenie, które rzuciło cień na dopiero raczkujący festiwal. Już dawno nieżyjący perkusista o lubelskich korzeniach doprowadził wtedy do wypadku samochodowego, w którym zginęła wokalistka, niedoszła uczestniczka konkursu. Ja o tym już kompletnie nie pamiętałem. Widać lepiej się kodują w głowie słoneczne strony przeszłości. I niech to dotyczy również Spotkań AD 2012, organizowanych z niezwykłym poświęceniem i profesjonalizmem – tak jak wszystkie poprzednie edycje niemal od początku lat 90. poprzedniego wieku – przez Zespół Pieśni i Tańca Lublin im. Wandy Kaniorowej. Bardzo mu się to należy!

Jak wiadomo (no, może wiedzą o tym zakorzenieni w temacie maniacy), od 12 lat festiwalowi patronuje CIOFF – Międzynarodową Rada Stowarzyszeń Folklorystycznych Festiwali i Sztuki Ludowej, której zawdzięczamy m.in., że odbywa się on przemiennie – jednego roku w wersji dziecięcej, jak ubiegłoroczny, a w następnym – w latach parzystych, jak dopiero minione – zespołów dorosłych. CIOFF, największa światowa wyrocznia w kwestiach folklorystycznej (nie mylić z folkiem!) sztuki śpiewu i tańca, nie tylko obserwuje organizację imprez, ale i codzienną, statutową pracę organizatora, dając (lub nie) swoją pieczęć jego działalności. Na ok. dwa tygodnie przed Spotkaniami, Kaniorowcy zaproponowali mieszkańcom miasta tradycyjny od lat, doroczny trzydniowy cykl koncertów Lublin Lublinowi, z pełną prezentacją dorobku działających w zespole grup. Obserwowało je gremium cioffowskich fachowców. Udało się namówić dyrektora ZPiT Lublin Jana Twardowskiego, żeby udostępnił protokół z tej oceny, która ma prawo napawać prawdziwą dumą jego i jego załogę oraz młodych artystów-wykonawców. Mały fragment dokumentu jako dowód. O zespole stoi tam: „to działająca od 1953 r. niezwykła placówka wychowawcza”. Tu następuje pełne komplementów rozwinięcie trzech odmian przymiotnika „niezwykła”. A potem mamy wstępną konkluzję: „Wszystko to pozwala określić ten zespół jako ewenement na skalę europejską, jeśli nie światową”. Dla uwiarygodnienia cytatu z tej dużo bardziej sążnistej opinii (wcale niepozbawionej szczegółowych uwag krytycznych!), podajmy, iż 23.06.2012 analizę podpisali przygotowujący ją Witold Jarosiński i Ryszard Toporek.

Jednak na Spotkania, położył się jeszcze dodatkowy cień o typowych cechach lokalnych. Cień urzędniczej indolencji, bezradności radnych i samego UM wobec głupoty, która staje się siłą sprawczą działań z okolic nie tylko kultury. Już wspomniany koncert Kaniorowców dla Lublina nie odbył się w tradycyjnym miejscu, w muszli Ogrodu Saskiego, chociaż nawet zaplątany w te okolice idiota widzi, że na terenie przeznaczonego do renowacji „zielonego serca Lublina” nie dzieje się nic poza pozorami, jakąś koszmarną parodią aktywności w postaci stawiania ogrodzeń parku nawet tam, gdzie mamy całkiem nowe i zdrowe, trudne przez wysokość do sforsowania (Al. Racławickie) parkany. W samej muszli: zero działań! Wystarczyło, żeby z Ogrodu S. wydzielić amfiteatr z muszlą i uruchomić jedno, zupełnie wystarczające wejście od S. Leszczyńskiego, a wszystko byłoby w tym zmarnowanym roku po staremu. Tymczasem, to Kaniorowcy musieli wpaść na pomysł, że ich koncerty i MSF mogą się odbyć na udostępnionych przez MOSiR Bystrzyca dawnych kortach Lublinianki vis-a-vis zburzonego kina Kosmos (kolejne pomniki indolencji i porażek: stadion, z którym – obiecywano nam przez lata! – cudów mieli dokonywać Norwegowie i wpisany do rejestru zabytek, po którym został płot z symbolicznym, oglądanym przez odbiorców folkloru napisem I love Kosmos. Łajka). Załoga zespołu sama wykonała tytaniczną robotę, żeby przysposobić mało przyjazną przestrzeń dla widzów i wykonawców. I cóż z tego, że na trybunach b. kortów mogło zasiąść dużo więcej publiczności niż w Sasie – odpowiednio ok. 2700 wobec niespełna1100), skoro większość stałych widzów miejsc nie zaakceptowała, a inni bali się schodzić w nieckę terenu po niezwykle stromych i zrujnowanych schodach? Prawdziwą ironią jest, że urzędnicy, którzy do prowizorycznej inwestycji nie dodali grosza, kiedy już była gotowa, odkryli ją i jęli słać pomysły na kolejne imprezy w tej przestrzeni miasta. Tego sieroty, niedawno starającego się o tytuł ESK 2016, pozbawionego wciąż miejsca na masowe koncerty.

Niewiele już została miejsca w tych refleksjach na merytoryczną ocenę 10 występujących na XXVII MFS zespołów z Ameryki Północnej i Europy (geografia układa się każdego roku inaczej). Niech drobnym alibi pozostanie, podbudowana 27-letnią wiedzą wyniesioną z wszystkich (sic!) poprzednich festiwali świadomość, że nadzwyczaj rzadko zdarza się, iż jakaś grupa kiedyś jeszcze powróci dla Lublina. A to oznacza, że ocena ulatujących w przeszłość genialnych występów pozostaje dla czytających te słowa, a nieobecnych na koncertach odbiorców rodzajem bajki o żelaznym wilku. Nawet takich, jakie dały np. ze swymi boleros hiszpański zespół Aires d’Andratx z Majorki (absolutny ewenement w światowym folklorze – tam w tańcu rządzi kobieta!). Jak najciekawsza dla mnie w kontaktach z tureckim folklorem, przebarwna, podlegająca wpływom bałkańskim, bo działająca nad Bosforem grupa Kocaeli Armelit (kolejny ewenement: w tym muzułmańskim kraju w szeregowym choro kobiety i mężczyźni się dotykają, co u Macedończyków – swoją drogą, świetnych! – z Junce Hristovski pozostaje wprost niewyobrażalne! Jak Rosjanie z Junostii, którzy potrafili jako pierwsi w dziejach MFS zapanować nad nadprodukcją efekciarskich popisów tancerzy i zagłębili się w źródła swego folkloru. Czy fatalnie ubrani (ach ten gust made in USA!), a technicznie powalający swym stepem (tu: clogging) mistrzowie z Clog America.

Dla mnie i zapewne dla wielu uczestników, ze względu na to, co się wydarzyło, najważniejsza stała się desperacja Grupo Folclorico de Mexico Alianza, żeby wystąpić w finałowym koncercie i to w sposób tak fenomenlny, jakby folklorem z regionu Guadalajara, azteckim obyczajem pragnęli postawić swej odeszłej w dalekim kraju koleżance barwny muzyczny nagrobek. To dławiło krtań i wyciskało łzy. Co do walorów festiwalu, podstawową oceną niechaj pozostanie zdanie jego dyrektor artystycznej, odpowiedzialnej za kształt zakończenia XXVII MSW Bożeny Baranowskiej, które wypowiedziała przed finałem, że znalazły się na nim „perełki folklorystyczne”. Obydwoma mymi rękami podpisuję się pod tą opinią. Tak wysokiego poziomu nie pamiętam od lat. Istny odlot! Ujawniający się również w tradycyjnym, wyróżniającym Kaniorowców na cały świat zwieńczeniu festiwalowego dzieła, owocu choreograficznej 5-dniowej pracy Moniki Pacek z parami ze wszystkich zespołów. Tańce rzeszowskie, których przegląd dała na koniec I Reprezentacja Kaniorowców uznawane są z jedne z najtrudniejszeych w polskim folkorze. A jednak 90 tancerzy (po pięć par z poszczególnych zespołów) wraz z Lublinem cudownie zawłaszczyło sceną i poradziło sobie z karkołomnościami układu. To także zawsze wzrusza.

I może tak, a nie napiętnowaną tragedią, pamiętajmy na zawsze odsłonę folklorystycznych Spotkań z lipca’2012.

Kategorie:

Tagi: / /

Rok: