Stadne przypadki i… spodzianki

45 Semana Internacional de Cine de Valladolid

Ten scenariusz powtarza się co roku. Nagrody dla najlepszej aktorki i najlepszego aktora przypadają odtwórcom grającym w filmach, którym przyznawany jest i inny laur, najczęściej – acz niekoniecznie – ten najważniejszy, Espiga de Oro, czyli Złoty Kłos. Ilekolwiek filmów by nie startowało w konkursie, a w tym było to 18 obrazów pełnometrażowych, jak wielka nie byłaby konkurencja, stadne przypadki (małe to wprawdzie stadka – dwójkowe, trójkowe – ale zawszeć) wciąż się zdarzają. Mogą się też pojawić, aczkolwiek dużo rzadziej, inne konfiguracje – na przykład nagroda dla operatora danego filmu idzie w parze z laurem dla jego debiutującego reżysera (Premio ‚Pilar Miro’).

W roku poprzednim za najlepszą kreację kobiecą uznano rolę Lindy Basset w East Is East Damiana O’Donnella (właśnie ten komediodramat o asymilowaniu się pakistańskiej rodziny w Wielkiej Brytanii, „z małym poślizgiem” wchodzi na polskie ekrany), który to obraz wywalczył również – a w zasadzie przede wszystkim – główną premię festiwalu. Laur z rolę męską odbierał „Beat” Takeshi (Kitano) grający we własnym filmie Kikujiro i chociaż główne jury już temu uroczemu obrazowi nic innego nie przyznało, Japończyka pocieszyli dziennikarze dając mu nagrodę FIPRESCI.

W werdykcie jaki zapadł na 45 Semana Internacional de Cine de Valladolid (20 -28 października 2000) znajdziemy dwie takie zbitki. Nagrodzie za najlepsze zdjęcia dla Normana Christiansona w meksykańskim filmie La ley de Herodes (Prawo Heroda), towarzyszy laur za najlepszą kreację męską za jaką uznano rolę Damiana Alcazara w tymże filmie. Natomiast najlepsza według jury aktorka, Francuzka Ariane Ascaride zagrała w filmie La ville est tranquille (Miasto jest ciche), który zdobył Złoty Kłos ex equo z amerykańskim Requiem for a Dream.

Sądzę, że przypadek filmu z Meksyku jest wyrazem pewnej bezradności jurorów. Owszem, zdjęcia zabitego deskami pueblo z głębokiego interioru (rzecz się dzieje w roku 1949) są fascynujace, bo brzydota ma tu pociągajacą urodę i jednolitą stylistykę, ale w zestawie konkursowym bez trudu można było znaleźć kilka lepszych niż nagrodzona ról męskich. Zdublowano mniej ważne nagrody, bo kompletnie nie uchodziło wyróżniać sam film Luisa Estrady. Jest to satyra w stylu Ilfa i Pietrowa (przepraszam, jeśli już nikt nie pamięta radzieckich prześmiewców), ale tak w swym demaskatorstwie przerysowana, że można mówić o dzikiej, wściekłej szarży.

Grany przez Alcazara bohater, Juan Vargas, to drobny partyjny czynownik, uznany przez przełożonych za tak głupiego, że może być wyawansowany, a w gruncie rzeczy zesłany, by pełnić funkcję burmistrza w mieścinie, gdzie każdy jego poprzednik stał się ofiarą linczu zdesperowanej ludności, gdy przekroczył wszelkie granice korupcji i łapówkarstwa. Juan to jednak pojętny uczeń diabła (możemy się domyślać, że tytułowy Herod to nie kto inny jak Stalin – jego duch i duch innych satrapów XX wieku unosi się nad filmem). On po trupach dojdzie aż do parlamentu. Publiczność śmieje się do rozpuku, chociaż krew spływa potokami z ekranu. Tego nie dało się nagrodzić! A w Polsce, gdzie odbywaliśmy ćwiczenia z dyktatury jednej partii i zdecydowanie mało to nas bawiło, tego po prostu nie dało by się strawić.

Co do wyróżnienia dla aktorki, uważam, że zdecydowanie bardziej zasłużyła na nią swą porażającą kreacją piękna ongiś i powabna, dziś nie kryjąca swego wieku Ellen Burstyn, grająca rolę matki w drugim z laureatów Espiga de Oro, Requiem dla marzeń Darrena Aronofsky’ego. Ale na ambitnym festiwalu w Valladolid wstydliwą sprawą byłoby nagradzanie aktorki bez wątpienia należącej do amerykańskiego star system (obecna na Semanie dwa lata wcześnie laureatka Oscara Mira Sorvino, też tego zaszczytu nie dostąpiła). Można nawet odnieść wrażenie, że ekipa (on wszak dobiera też jurorów) Fernando Lary, dyrektora artystycznego Semana Internacional de Cine, człowieka, który ma swoje zdecydowane preferencje artystyczne i wspiera ambitne kino z Europy, Azji i Ameryki Łacińskiej, również – jak w przypdku aktorek – z pewnym zawstydzeniem decyduje się na laury dla produktów made in USA.

A jednak mimo wszystko, w tym roku głównymi laurami nagrodzono aż dwa obrazy amerykańskie, bo Srebrny Kłos zdobył jeszcze film Girlfight w reżyserii Karyn Kusmy. I nie tłumaczy tych nagród fakt, że nakręcili je „nasi ludzie”, jak mógłby o nich powiedzieć senor Lara, bo to odległe od Hollywood produkcje niezależne. Te filmy na nie zasłużyły! Requiem for a Drem jest filmem wstrząsającym, z typu tych, w których nie ma najmniejszych ukłonów wobec publiczności, które nie posiadają żadnych ozdobników estetycznych i biją po oczach boleśnie. Aronofsky opowiada wszystko w nerwowej technice wideoklipów (ale imnaczej jak ongiś robił to Oliver Stone), pod dudniącą muzykę z pogranicza metalu i techno, deformując obrazy stające się przekaźnikiem narkotycznych stanów wewnętrznych bohaterów i czyniąc z wizji kolejnego, zwielokrotnionego a przy tym poniekąd zobiektywizowanego bohatera filmu.

Najdalej poszedł jednak reżyser w diagnozie chorób toczących amerykańskie społeczeństwo (które oczywiście odwzorowują się na całym świecie). U niego telewizja – tu z ogłupiającym programem propagujacym odchudzanie – to dla granej przez Burstyn bohaterki taki sam narkotyk, jak heroina dla jej syna, jego dziewczyny i przyjaciela. Kombinacja nachalnej TV z pomagającą jej przezwyciążyć głód amfetaminą, będzie dla matki równie zabójcza, jak dla młodych kolejne dawki drugu wstrzykiwane przez młodych w żyły przypominajace zgangrenowane, gnijące rany. Tu nie ma żadnej litości, żadnego ratunku. To już nie tylko koniec marzeń, ale i koniec życia, zdychanie jak zwierzę, chociaż zwierzęta mają tę przewagę nad nami, że po narkotyk z własnej „woli” nie sięgną. Jeszcze usłyszymy o tym filmie, bo bez wątpienia dotrze do nas i zrobi karierę.

Natomiast drugi ze zdobywców Złotego Kłosa, francuski film Miasto jest ciche (też panuje tu dojmujacy smutek, też jednym z równolegle prowadzonych tematów są narkotyki), jest dla mnie przykładem kolejnego stałego elementu valladolidzkiego scenariusza – niespodzianki a rebours, czyli… spodzianki. Żeby nie wiem kto zasiadał w jury, żeby nie wiem kto startował w konkursie, żeby się z nieba waliły gromy, zawsze, ale to zawsze!, jakimś dziwnym trafem jeden z laurów (czasem dwa) przyjmie na swą dopieszczaną głowę któryś ze stałych pupilów Fernando Lary a do takich bez wątpienia należy reżyser La ville est tranquille, Francuz z matki Niemki i ojca Ormianina Robert Guedigujan.

Stajnia, że się tak wyrażę, dyrektora artystycznego festiwalu jest nie za obszerna i bez trudu można wyliczyć konie, na które zawsze stawia. To Kanadyjczyk Atom Egoyan, wspomniany wyżej Japończyk Takeshi Kitano (paskudnie zawiódł pokazanym w sekcji oficjalnej, ale poza konkursem gangstrskim filmem Brother), ongiś – póki nie wlazł po uszy w politykę – Nikita Michałkow, Francuz Andre Techine, Serb Goran Paskaljević, Włoch Nanni Moreti, wszyscy en bloc reżyserzy z Iranu (Lara uważa, że odkrył te kino dla europejskich koneserów), Brytyjczycy Ken Loach (pokazał poza konkursem Bread and Roses) i Mike Leigh, który – tak jak Guediguian w roku poprzednim – miał na 45. odsłonie Valladolidzkiego Międzynarodowego Tygodnia Kina specjalny przegląd swojej twórczości i osobiści gościł na nim.

Wszyscy oni mogą liczyć na zorganizowanie im takich retrospektyw (lata świetlne temu, w roku 72, zaszczytu tego dostąpił też Andrzej Wajda). Wszyscy oni mogą być pewni, że każde ich nowe dzieło znajdzie się jeśli nie w konkursie, to jak ozdoba sekcji oficjalnej. Mają to jak w banku! I w tej konstatacji nie kryje się tylko krytyka (aczkolwiek te praktyki bywają denerwujące), ale i uznanie dla polityki szefa festiwalu, który jest nieprawdopodobnie konsekwentny w budowaniu i podtrzymywamniu przy życiu tej – jak to z pewną zamierzoną przesadą nazwałem rok temu – ostatniej enklawy prawdziwego artystycznego kina.

Enklawy w której – jak w tym roku – znalazło się jeszcze miejsce dla przeglądu filmów powstałych według dramatów czy na podstawie scenariuszy Arthura Millera, dla filmów do scenariuszy – głównie telewizyjnych – hiszpańskiej autorki Josefiny Moliny, dla bardzo ciekawego nowego cyklu 15 x 15 pod auspicjami Le Patrimoine Cinematographique Europeen, w którym kraje unijnej piętnastki przypominają swe często stare filmy (Brytyjczycy pokazali A Matter of Life and Death z roku 1946 a moja rumuńska koleżanka Dana płakała na nim jak bóbr), nie mówiac o stałych cyklach Tiempo de Historia (Czas historii), Punto de Encuentro (Punkt widzenia), prezentacji kolejnej szkoły filmowej (w tym roku The Sam Spiegel Film & Television School z Jerozolimy) i – rzecz jasna – Spanish Cinema 1999/2000.

Ja także mam stały scenariusz, który z uporem maniaka realizuję każdego roku w Valladolid: ścigam polonica, poszukuję jakichkolwiek polskich akcentów na festiwalu. I muszę przyznać, że przez siedem lat pobytów na imprezie w stolicy Kastylii i Leonu (a więc osiem jej odsłon) jeszcze tak źle jak teraz nie było. Kiedyś spotykałem tam Krzysztofa Kieślowskiego, pojawiały się filmy Andrzeja Wajdy (Panna Nikt nawet w konkursie), Jerzego Stuhra, Marcela Łozińskiego i innych dokumentalistów. A teraz? Wyśledziłem raptem, że w startujacym w konkursie filmów krótkometrażowych hiszpańskiej miniaturze Mi Patio, rolę dorosłego Frana (był jeszcze Fran w wieku lat 6 i 12) zagrał aktor (?) o swojsko brzmiącym nazwisku Jaroslaw Bielski. Nie udało mi sie niestety ustalić, kto zacz. I tyle! Aha! Jeszcze w folderze do ostatniego filmu Pedro Almodovara znalazłem reprodukcję plakatu – zresztą takiego samego jak chiński, francuski, angielski, włoski i jeszcze jakiś tajemniczy – z tytułem wydrukownym w poprwanej polszczyźnie: Wszystko o mojej matce.

I to mi się wydaje najlepszą ilustracją dzisiejszej odległości naszego kina, naszych polskich filmów od Europy. Szczególnie od ambitnego, twórczego kina artystycznego, jakie jak świętość obowiązuje na festiwalu w Valladolid.

Andrzej Molik

Stadne przypadki i ...spodzianki

Kategorie: /

Tagi: / /

Rok: